sobota, 28 marca 2015

Cyrk, sekrety i zabójcze parasolki, czyli plejada niezwykłości "Mechanicznych pająków"

Muszę przyznać, że mimo prób chłodnego i logicznego podejścia do świata, zdarza mi się ulegać kaprysom, choć najczęściej bardzo drobnym. A to kupię kolejny zeszyt, który na obecną chwilę nie jest mi do niczego potrzebny, ale ma po prostu ładną okładkę, a to pięćdziesiątą zakładkę do książki, (bo zacna, bo z cytatem, bo takiej nie mam), a potem i tak używać w tej roli dowolnego kawałka materii, akuratnie znajdującego się pod ręką. Oczywiście, jak przystało na prawdziwego bibliofila, największe "zachciewajki" dotyczą książek. I choć moja lista powieści, którymi chciałabym uzupełnić swoją biblioteczkę, raczej się wydłuża niż skraca, to zamiast skreślać z niej kolejne pozycje, pod wpływem impulsu, wybieram czasami coś zupełnie innego. Tak o to w moje ręce dostały się "Mechaniczne pająki" Coriny Bomann. No cóż, może nie był to do końca tak ślepy i kapryśny wybór, ponieważ troszkę śledziłam premierę tej książki na facebookowym profilu wydawnictwa (wspominany już przeze mnie we wpisie o piratach wąż połykający swój ogon). Był tam ciekawy konkurs w towarzystwie klimatycznych zdjęć i nienachalnych opisów, okraszonych odpowiednią ilością steampunku. Ogólnie rzecz biorąc, pozytywnie zaskakujący marketing i fakt, że gwiazdy akurat były w porządku spowodowały kupno przeze mnie tej pozycji.


Steampunkowa okładka jak się patrzy. W pewien sposób nawet adekwatna do treści ;)

poniedziałek, 23 marca 2015

Zabójcza literatura, czyli jak przetrwać w "Mieście śniących książek"

Czy książki mogą zabić? Fizycznie skrzywdzić czytelnika? Oczywiście, jeśli są odpowiednio ciężkie i jest ich akurat tyle, by przysypać człowieka w całości. Ponadto cios lekturą z właściwie przyłożoną siłą również może okazać się śmiertelny, tym bardziej gdy takowa posiada twardą okładkę i metalowe okucia. Zastanawiając się głębiej, możemy zaliczyć do tego grona także białe kruki - woluminy tak rzadkie i cenne, iż same z siebie generują potencjalnych sprawców zgonów ich właścicieli. Ale żeby książka sama zabijała? Miłośnicy literatury bezwzględnie przypomną mi "Imię Róży" Umberto Eco, gdzie jedno, stare tomiszcze miało strony nasączone trucizną. Natomiast fani Harry'ego Pottera powiedzą o "Potwornej księdze potworów",  która również do najłagodniejszych nie należała. Zaczyna być coraz lepiej, prawda? A teraz wyobraźmy sobie, że podobnych tomów są setki, tysiące, a może nawet miliony. Poukładane w niekończącym się labiryncie regałów, tylko czekają na kogoś, kto odważy się po nie sięgnąć. Wśród nich są woluminy tak cenne, że zapewniłyby życie w przepychu dla kilku pokoleń oraz sprowadzające tak wielkie niebezpieczeństwo, przy którym śmierć zdaje się wytchnieniem. Te, i wiele innych rzeczy, można znaleźć w podziemiach ciągnących się pod Księgogrodem.


Ponieważ są książki i są KSIAŻKI!

środa, 18 marca 2015

Głodny nie jesteś sobą, czyli samochody a gwiazdorzenie

Jedno z moich najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa pokazuje mi mamę Mróz, siedzącą przy stole w kuchni i uczącą się do egzaminu na prawo jazdy, kiedy jej niemogąca spać starsza córka, postanowiła do niej przydreptać i pooglądać obrazki. Kolorowe samochodziki na niemal komiksowych kadrach, przyciągały mój wzrok, mimo iż niewiele z tego rozumiałam. Odkąd w naszej rodzinie pojawił się niezwykle popularny w tamtych czasach Fiat 126p, zwany przez użytkowników "Maluchem", zawsze jakoś mnie do niego ciągnęło. A to żeby pokręcić kierownicą, powciskać tajemnicze guziczki, czy też, w wersji niesamowicie szczęśliwej, zajrzeć pod maskę tej zagadkowej machiny. "Herbi", bo tak ochrzciliśmy nasze zielone cudo, służył nam dzielnie przez wiele lat, wyrabiając u mnie sympatię do czterech kółek i święte przekonanie, że gdy tylko osiągnę odpowiedni wiek, zdobędę plastik upoważniający mnie do jazdy tymi wehikułami. I pewnie na tym by się skończyła moja dziecięca fascynacja, gdybym któregoś popołudnia, jednego z wczesnolicealnych dni, nie natrafiła na program, w którym siwiejący, wielki facet testował dwa super-auta. Przy czym jego "test" miał polegać na tym, by kolejno przejechać nimi przez miasteczko obsadzone snajperami. Wygrywał oczywiście najrzadziej trafiany samochód. Prowadzący w trakcie "przejażdżki opowiadał o możliwościach technicznych obu pojazdów, a ja zrozumiałam, iż chodzi o pokrętne sprawdzenie nie tylko ich szybkości ale i zwrotności. I tak zaczęła się moja bezgraniczna sympatia dla programu Top Gear, a jego trzej nietuzinkowi prowadzący, nauczyli mnie wszystkiego, co wiem o samochodach. Teraz, jego istnienie stoi pod wielkim znakiem zapytania, ze względu na jedną głodną i nieco porywczą gwiazdę.


Ja widząc to logo automatycznie słyszę w głowie melodyjkę i głos Clarksona

piątek, 13 marca 2015

Świat zbyt okrągły

Była taki czas w moim życiu, kiedy zaczytywałam się w powieściach Willama Whartona. Istota taka jak ja, uwielbiająca fantastykę, kryminały i wszelkiego rodzaju akcję, zadurzyła się w jego niespiesznych książkach o życiu. Nieraz śmiesznych, czasem poważnych, niekiedy zbyt prawdziwych. Najbardziej uwielbiałam te poniekąd biograficzne, bezwzględnie osobiste i tak świetnie opowiedziane. Cieszyłam się za każdym razem, gdy pokazywał mi jak życie może być ciężkie, wymagające i niesprawiedliwe, ale dopóki człowiek ma dwie ręce i głowę na karku, jest w stanie dać sobie z nim radę, wyrywając przy tym co nieco szczęścia dla siebie. W pewien niewytłumaczalny sposób stał się dla mnie kimś ważnym, niemal członkiem rodziny, na którego zawsze można liczyć. Nie wiem dlaczego, ale wierzyłam, że ciągle mieszka w swoim "domku" na Sekwanie i w pogodne dni wychodzi na brzeg malować obrazy. Czy była w tym jakaś podświadoma chęć spotkania go? Osobistego poznania? Podziękowania mu za jego książki? Po takim czasie trudno mi powiedzieć. Pamiętam za to zwykłą rozmowę telefoniczną i jakby od niechcenia wtrąconą informację, że od dwóch lat nie żyje. Kiedy minął pierwszy szok, popłakałam się. Dlaczego? Przecież był to dla mnie obcy człowiek, w życiu go na oczy nie widziałam. A jednak. Przez swoje powieści stał mi się tak bliski, że w tamtym momencie wręcz namacalnie poczułam jego brak. 


niedziela, 8 marca 2015

Bo szczęśliwe zakończenie musi być, czyli typowo babska fantastyka

Powiadają, że fantastyka jest domeną mężczyzn. Trudno się dziwić skoro przez szereg lat zawierała solidne dawki mało wyszukanej erotyki skąpanej w krwi wrogów głównych bohaterów. Magia, walka, męska przyjaźń i półnagie niewiasty wymagające ocalenia. Oczywiście są to najbardziej wyolbrzymione stereotypy na jakie może sobie pozwolić przeciętny Kowalski, który wie o fantastyce tyle, ile obejrzał na Polsacie. Pół biedy jeśli widział "Władce Pierścieni", gorzej jeśli swoją wiedzę opiera tylko i wyłącznie na produkcjach typu "Conan Barbarzyńca" czy "Kull Zdobywca". Nie są to filmy złe, można by je nazwać wręcz klasyką gatunku, ale budują nieco mylną, a raczej przestarzałą i nieco seksistowską opinię o nim. Choć z drugiej strony, triumfy święci obecnie "Gra o Tron", gdzie seksu, krwi i przemocy jest jeszcze więcej i to w najróżniejszych wydaniach, więc może w tych stereotypach jest więcej prawdy, niż chciałabym widzieć? W każdym razie, czytając książki tego typu, nikt nie spodziewa się zakończenia, w którym główni bohaterowie biorą ślub i żyją długo i szczęśliwie. Takie rozwiązanie fabuły jest przecież domeną romansów czytanych przez kobiety, marzące o tej jedynej, prawdziwej, szczerej, wyśnionej, romantycznej, ciepłej, wiecznej, pełnej uniesień miłości. No cóż, w literackim półświatku, zdominowanym przez silną i męską fantastykę znajdzie się kilka dobrych książek (tworom "zmierzchopodobnym" mówimy stanowcze NIE!), o nieco bardziej kobiecym wydźwięku.


Obraz autorstwa jednego z bardziej znanych, klasycznych rysowników fantastyki - Frank Frozetta i jego "Rouge Roman" tylko potwierdzają moją teorię.

wtorek, 3 marca 2015

Na wszystko przyjdzie pora, czyli "Czas żyć, czas zabijać"

Wszyscy mamy swoich ulubionych pisarzy, autorów, których książki zajmują wyjątkowe miejsce w naszych biblioteczkach, twórców będących marką samą w sobie tak dobrą, iż z miejsca pędzimy do księgarń, gdy tylko wydadzą coś nowego. Uwielbiamy ich i obdarzamy zaufaniem, kupując każdą powieść sygnowaną ich nazwiskiem. Taka ślepa miłość jest nie raz przyczyną wielu bolesnych rozczarowań, kiedy okazuje się, że zakupiona lektura nie jest tak dobra jakbyśmy tego oczekiwali. Ale czytelnik pozostaje wierny i wciąż ma nadzieję, iż kolejna pozycja mimo wszystko będzie lepsza. Ta bezgraniczna ufność i nadzieja nieraz są okupione solidną dozą frustracji i niedowierzania, bo jak to możliwe, żeby nasz ukochany autor pisał tak miernie? Za prawdziwych szczęściarzy mogą uważać się ci, którzy kolejne tomy swojej umiłowanej sagi dostają na równym, dobrym poziomie. Jednak największą radością dla fana jest moment, gdy odkrywa, iż Jego Pisarz stworzył coś lepszego, niż wszystko, co do tej pory przeczytał. I właśnie mi zdarzyło się coś takiego.


Dziś Międzynarodowy Dzień Pisarzy. Tak przy okazji, życzę wszystkiego najlepszego mistrzom pióra.