Miałam nie pisać tej recenzji, mimo że książkę przeczytałam ją już jakiś czas temu. Po prostu obawiałam się, iż sympatia do "ałtorki", jaką wzbudziły we mnie jej dwie powieści oraz TwarzoKsiążkowy profil sprawią, że nie będę tak chłodno-obiektywna jakbym sobie tego życzyła. Jednak wczorajszy dzień obudził we mnie Lichotko-podobne marzenia. Wiecie, marzenia z rodzaju tych co "to było dawno i nie prawda" czy "to nie możliwe na naszej długości geograficznej". Chodzi mi o utopijną wizję pisania powieści w małym domku stojącym w jakimś zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu. Obudzić się rano, z kubkiem kawy wyjść na taras, zapatrzyć się na wszechobecną zieleń i pisać. A wieczorami czytać książki. Niestety współczesny pisarz nie bardzo może sobie na coś takiego pozwolić i raczej nie powinien, jak pisał Łukasz Kotkowski w jednym ze swoich felietonów. Chyba że dostał spadek po dziadku i ma mocno ugruntowaną pozycję w półświatku literackim, ale i wówczas nie radziłabym odcinać się zupełnie od internetu. Ale pomarzyć zawsze można. Marta Kisiel postanowiła przenieść te idylliczne pragnienia na nieco wyższy poziom, tworząc "Dożywocie".
Książka ta posiada jedną znaczną wadę - absolutny brak ilustracji. Na szczęście na fanów zawsze można liczyć ;)