Mój problem polega na tym, że nie lubię horrorów. Powód tej niechęci jest niezwykle prosty: za bardzo się boje. Bujna wyobraźnia, jaką obdarzyła mnie natura, zwykle przenosi filmowe czy książkowe wydarzenia wprost do wszystkich cieni czających się w zakamarkach mego otoczenia. Właśnie przez to, po lekturze „Miasteczka Salem” Stephena Kinga, zakończonej o drugiej w nocy z minutami, nie mogłam zasnąć przez dobrą godzinę, tłumacząc sobie, że wampiry nie istnieją. Część seansu "Blair Witch Projekt" spędziłam przestraszona pod kocem, i do tej pory żałuję, samotnego oglądania "Labiryntu Fauna" po ciemku. Jestem dorosłą kobietą, wiem co to fikcja, ale… No właśnie. Niby rzeczywistość jest namacalne i naukowo wyjaśniona, a jednak zawsze pozostaje ten odsetek niepewności, który karmi mą wyobraźnię wszystkimi nieprawdopodobieństwami. Dlatego też raczej unikam grozy. Jednak kiedy w kinach pojawiło się „Crimson Peak”, które oprócz strachu, oferowało mi tak lubianą przeze mnie XIX-wieczną estetykę i Toma Hiddlestona dla odmiany nie pragnącego zawładnąć światem, postanowiłam się skusić.
Plakat taki mroczny, taki niepokojący :p a recenzja ze śladowymi ilościami spoilerów.