niedziela, 3 lutego 2019

Chłodne wypominki - recenzje Mroza a znajomi pisarze

Kiedy byłam namiętnie czytającą nastolatką, spotkanie z z ulubionym pisarzem było dla mnie czymś bliskim objawieniu. Wychodziłam z założenia, że ktoś, kto tworzy moje ukochane książki, musi być niesamowicie sympatycznym człowiekiem. Oczywiście ten naiwny entuzjazm niemal całkowicie wyparował po moim pierwszym spotkaniu z ASem (które równocześnie było pierwszym spotkaniem z pisarzem w ogóle). Wówczas na długi, długi czas zrezygnowałam ze spotkań autorskich, wychodząc z założenia, że lepiej by autorzy pozostali tylko nazwiskami na okładce. Mniej rozczarowań miało ochronić moje niewinne serce przed bólem zawodu. I pewnie trzymałabym się tego do dziś, gdybym nie zaczęła jeździć na konwenty. 
Dziś zdjęcia pożyczone. Przy każdym źródło.

Pamiętam swój pierwszy Pyrkon (który był także moim pierwszym konwentem w ogóle), kiedy stojąc w kolejce zobaczyłam przed sobą czerwonowłosą kobietę z kocimi uszkami. W pierwszej chwili wypełniła mnie radość, że o to znalazłam miejsce dla siebie, a w drugiej stwierdziłam, iż skądś ową damę znam. Po długich chwilach ukradkowego (mam nadzieję) przyglądania się, podniecony mózg podsunął imię i nazwisko autorki. Ewa Białołęcka. O jeżu na szpanie i borze szumiący! Myślałam, że serce wyskoczy z mojej piersi. Uwielbiałam Kroniki Drugiego Kręgu i wszystkie fanfiki, które pisała jako Toroj. No ale nie byłam pewna. To nie były czasy smartfonów, gdzie w trzy sekundy znalazłabym zdjęcie i porównała. Miałam plan, jak potwierdzić swoje przypuszczenia dzięki rozpisce konwentu. Znalazłam prelekcję, którą miała prowadzić wówczas moja ukochana autorka i poszłam na nią. Oczywiście nie pomyliłam się, za to cały konwent zastanawiałam się co z tym fantem zrobić. Dziś wiem, że powinnam podejść, zagadać, wypłakać zachwyty, poprosić o autograf i nie dopytywać o “Czas złych baśni”. Jednak nic z tego nie zrobiłam, ponieważ w moim mniemaniu pani Ewa jawiła się jako ktoś sławny, ktoś kto wiecznie musi opędzać się od nachalnych, piszczących fanek i zrobiło mi się wstyd, że okazałabym się jedną z nich 

Niemniej to spotkanie coś we mnie zmieniło. Jakby pozwoliło mi dostrzec bardziej ludzką stronę pisarzy i na nowo odnaleźć przyjemność w spotkaniach autorskich, na których byłam teraz stałą bywalczynią. Nie ważne czy znałam twórczość danej osoby, po prostu chciałam poznać człowiek, który kryje się za nazwiskiem na okładce. Doprowadziło to do tego, potrafiłam lubić autorów bez znajomości ich dorobku (jak np. Anetę Jadowską) lub, gdy ich twórczość mijała się z tym, czego oczekiwałam od książek (np. Jakub Ćwiek, choć tu wykazuję się pewną niekonsekwencją, bo za “Świetlika w ciemnościach” i za pokazanie mi “Firefly’a” autor ten na zawsze pozostanie w moim sercu, nie ważne ile części “Kłamcy” jeszcze napisze). Kiedy zaczęłam pisać “poważne” recenzje na bloga, poznawanie pisarzy stało się jeszcze łatwiejsze. Szczególnie, gdy zaszło coś, co nazwałam “sympatią od pierwszej recenzji”. Wówczas dyskusja o książce przeradzała się w bardzo fajną znajomość, jak miałam chociażby z Martą Krajewską czy Magdaleną Kubasiewicz, a mnie samą to wręcz epicko cieszyło. Nie myślałam wówczas jak to wpłynie na moje teksty.
Tak na marginesie chciałabym pozdrowić wszystkich autorów, których znam mniej lub bardziej osobiście (źródło)

Pomoc w organizowaniu konwentu z pewnością sprzyjała zdobywaniu nowych autorskich znajomości. Jacka Łukawskiego poznałam na jednym z moich pierwszych Jagaconów w trakcie rozmowy o czepialskich recenzujących blogerach. Możecie sobie wyobrazić moją minę, kiedy z pewną dozą nieśmiałości przyznawałam się, czym to zajmuje się w wolnym czasie. Ale anegdota wyszła z tego przednia, a Jacek zdecydowanie lepiej ją opowiada. Kiedy zaczęłam prowadzić spotkania autorskie i panele dyskusyjne wszystko jeszcze bardziej nabrało tempa. Szybko pojawiły się nowe znajomości, a i stare okazały się nieocenioną pomocą, głównie na polu przezwyciężania stresu. Wiem, że tego nie widać, ale zawsze trzęsę się z nerwów, choć na twarzy mam swój “Apteczny Uśmiech Nr. 5”. Gdy udaje mi się zamienić z autorem chociaż ze trzy zdania prywatnie, ta “publiczna” rozmowa wychodzi jakoś naturalniej i każdy wychodzi po niej zadowolony. 

Tym samym, po blisko czterech latach twórczości okołorecenzenckiej udało mi się niemal pozbyć nastoletniego paraliżu na widok pisarzy. Piszę “niemal”, bo pewnie pamiętacie, co się stało w zeszłym roku na Targach Fantastyki (tak, to wtedy tak mnie zamurowało na widok Anety Jadowskiej). Co nie zmienia faktu, że w działalności konwentowej dobrze znać różnych ludzi, bo kiedy przychodzi do zapraszania gości literackich, można wyciągnąć swój magiczny kajecik z kontaktami i próbować szczęścia. Jednak organizacja tego typu imprezy nie pochłania mi takiej ilości czasu jak recenzowanie, a i ono nie pozostaje w stu procentach neutralne, kiedy jest się "na Ty" z autorem. Czy to bardzo źle? Zależy jak na to spojrzeć. 

Zazwyczaj, kiedy bierzemy nową książkę do czytania, skupiamy się na fabule, bohaterach, samej treści czy stylu. Przez większość lektury twórca jest tylko nazwiskiem na okładce nie wpływającym na odbiór powieści. Póki pozostaje nieco abstrakcyjnym, bezosobowym tworem, napisanie recenzji jest, moim zdaniem, rzeczą dużo łatwiejszą, niż w momencie, gdy z imieniem i nazwiskiem łączymy twarz, rozmowy czy wspomnienia. Łatwiej jest wytknąć błędy, wyśmiać nieporadność czy skarcić za brak przemyślenia, bo “w zasięgu wzroku” jest tylko przyszły potencjalny czytelnik, na którego opinię można i chce się wpłynąć. Tylko wówczas, gdy zapomina się, że po drugiej stronie książki też stoi człowiek, równie łatwo się zagalopować. Nie ma nic trudnego w napisaniu, że Jan Kowalski jest idiotą, bo w opisie przyrody pomylił Brzozę brodawkowatą z Brzozą omszoną. Dla tak zapalonego botanika jakim jest bloger SexyReader to błąd kardynalny, za który można autora wyśmiać. Recenzent, który całkowicie poddał się wizji pisarza bezosobowego jako właśnie tego abstrakcyjnego bytu, który tworzy książki, nie będzie dobrym opiniotwórcą nie ważne jak świetne teksty potrafi pisać. 

Kiedy zaczyna się poznawać pisarzy i darzyć ich sympatią jako po prostu fajnych ludzi, bycie obiektywnym staje się dużo trudniejsze. Bo jak powiedzieć Annie Nowak, z którą tak dobrze gadało się na konwencie, że w ostatniej powieści źle rozłożyła ciężar fabuły, przez co ta stała się nudniejsza niż powinna być. To źle kiedy imię i nazwisko autora zaczyna przesłaniać jego twórczość. Dotyczy to zarówno pisarzy znanych osobiście, ale i tych wielkich i rozpoznawalnych, bo skoro książkę napisał tak sławny człowiek to nie może być zła. “Słowacki wielkim poetą był” i kropka. Więc zamiast wskazać błędy, zachwycamy się nic nie znaczącymi drobiazgami, byleby tylko nie urazić człowieka, który za daną prozą stoi. Taka opinia nikomu się nie przysłuży i nie przypadnie do gustu. No może nie licząc ludzi lubiących słuchać pochlebstw. Tak źle, tak nie dobrze, więc może jednak lepiej nikogo nie znać? Siedzieć w kąciku otoczonym tylko przez książki i na ich treści się skupiać? Nie jestem tego taka pewna.

Jedna z rad zawsze powtarzanych debiutującym pisarzom dotyczy czytania recenzji. Chodzi o to, by nie brać opinii do siebie, ponieważ ocenie podlega ich powieść, a nie oni sami. Dobrze by było przekazywać podobną radę wszystkim aspirującym blogerom książkowym, by oceniali treść a nie jej autora, nie zapominając jednak, że stoi za nią człowiek z krwi i kości. Znajomość z pisarzem zawsze będzie wpływać na recenzenta, ale tylko on decyduje, jaki wpływ to będzie. Mnie to pozwala na bardziej przemyślane pisanie. Jeśli lubię danego autora, bardzo chciałabym, żeby jego książki podobały. Niestety nie zawsze tak się da, dlatego ważę słowa. Często siedzę przed monitorem z bardzo nieobecnym wyrazem twarzy, bo w głowie obracam zdania krytyki na wszystkie możliwe sposoby. Głównie po to, by brzmiały jak coś, co sama chciałabym usłyszeć, by pomogły a nie zaszkodziły. To trudne, ale wykonalne. Wymaga jednak więcej pracy od recenzenta, a na to nie każdy pójdzie. Nie napisze się jednego tekstu dziennie, jeśli będzie się nad każdym z nich siedzieć po kilka czy kilkanaście godzin dziennie.

Znajomość z pisarzem bez wątpienia utrudnia recenzowanie, ale też pozwala na dostrzeżenie człowieka w nazwisku z okładki. Człowieka, którego akurat nie mieliśmy okazji poznać, a bezosobowość wirtualnych wpisów spłaszczyła nam jego obraz. Muszę przyznać, że ta trudność była dla mnie jednym z lepszych nauczycieli, wyzwaniem, jakiemu przy każdym tekście staram się sprostać. Teraz to już nie ważne, czy pisarz jest mi znany czy nie, ponieważ staram się pisać o książkach nie zapominając o ludziach, którzy za nimi stoją. By tekst był wartościowy nie tylko dla przyszłych czytających, ale i dla samych pisarzy. Oczywiście odbija się to na ilości publikacji, ale wówczas jest coś, co wynagradza mi wysiłek włożony w tekst. Raz na jakiś czas dostaje wiadomość, z której wynika, że jej autor czytał moje recenzje i zależy mu na mojej opinii, a to daje większego kopa niż jakiekolwiek słupki popularności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz