piątek, 25 marca 2016

"Co ja pacze", czyli Mr Bond i czerwone majtki

Zaczęło się dość niewinnie: od natrafienia na, delikatnie rzecz ujmując, nietuzinkowe zdjęcie. Przedstawia ono długowłosego Seana Connery'ego w wysokich do połowy uda, skórzanych butach i czerwonych slipach, które w zasadzie stanowią jego jedyny ubiór (nie licząc dwóch pasów na naboje, skrzyżowanych na piersi). I, jak w przypadku wielu nietypowych obrazków, na jakie  można natknąć się w internecie, nie wnikałam zbytnio w sens tego zdjęcia, nadając mu status "dzieła mistrza fotoszopa" (pisownia celowa). Możecie sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy ponownie natrafiłam na wyżej wspomnianą fotografię w jednym z numerów magazynu "Smokopolitan", tylko tym razem, fotce towarzyszył tytuł bardzo szczególnego filmu. "Zardoz" jest jedną z bardziej ekstrawaganckich produkcji, które moglibyśmy zaliczyć do szeroko pojętego gatunku jakim jest fantastyka. No cóż, w sumie niewiele więcej trzeba było,żeby zmotywować mnie do jego obejrzenia. Kiedy okazało się, że mój Luby również się na niego czai, sprawa wydawała się przesądzona. Obejrzeliśmy. I powiem Wam, że tym, co najbardziej rzuca się w oczy jest fakt, że pochodzące z 1974 roku dzieło Johna Broomana wymyka się wszelkim możliwym konwencjom.
I właśnie o to zdjęcie tyle zachodu.

Chciałam zacząć tradycyjnie od drobnego streszczenia fabuły, ale doszłam do wniosku, że stracicie przez zbyt wiele z elementu zaskoczenia, że staniecie przed światem przedstawionym z pewną już wiedzą o jego istnieniu i nie zostaniecie tak jak my (i główny bohater filmu Zed, grany przez Connery'ego) rzuceni w wir z początku niezrozumiałych wydarzeń. I muszę przyznać, że właśnie ta niewiedza, niepewność kolejnych scen jest główną siłą przyciągającą przed ekrany. Choć w latach siedemdziesiątych tę rolę pełnił pewnie półnagi agent 007, paradujący w samych gatkach przez większość filmu, oraz dosadna liczba nagich biustów, jakiej nie powstydziliby się twórcy innego rodzaju produkcji. Mimo epatowania nagością, strona wizualna filmu waha się gdzieś pomiędzy kiczem, a pięknem, zapewniając nam karuzelę wrażeń estetycznych. Do jednych z bardziej zachwycających scen filmu należy nauka przez osmozę, która w kontekście innych "efektów specjalnych" potrafi zachwycić, mimo swoistej prostoty wykonania. A kicz? Czy może być coś bardziej  kiczowatego od wielkiej, "kamiennej", latającej głowy dziwnego bóstwa?

Jednak przez większość seansu towarzyszyła nam niepewność tego, co widzieliśmy na ekranie. Jeszcze na początku można się było domyśleć, czy też doszukać sensu w fabule, przetłumaczyć na nasze zawiłości prezentowane przez pana Broomana, ale ze sceny na scenę sztuka ta była coraz trudniejsza. Oczywiście na samym końcu wyłoniły nam się z tego ramy historii, którą pragnęli przekazać nam twórcy, jednak wiele wątków pozostało niejasnych, a cała masa pytań pozostała bez odpowiedzi. Dlaczego Connery zgodził się zagrać w takim filmie? Czy miał aż tak dosyć utożsamiania go z postacią agenta Jej Królewskiej Mości, że wybrał role, która w żaden sposób nie będzie się z nim kojarzyć? O co chodziło z medytacją na drugim poziomie i dlaczego nagle wszyscy przyczepili się do Firenda? Jeśli Zed narodził się w wyniku hmmm selektywnego rozmnażania prowadzonego przez jednego z Eternali - Arthura Frayna - to czemu twórca Vortexu stwierdził, że jest odpowiedzią ewolucji na ich nienaturalny tryb życia? I w końcu, co takiego brał Brooman i czemu w trakcie kręcenia nie zmienił dealera i czemu niektóre sceny wyglądają jak na ostrej fazie? Uwierzcie mi, jeśli sami zdobędziecie się na seans, podobnym pytaniom nie będzie końca.
I plakat promocyjny, cobyście wiedzieli czego szukać

Mimo niepokojącego wrażenia, wywołanego przez niektóre ze scen, nie jest to psychodeliczna wizja postapokaliptycznego świata. A przynajmniej nie tylko. Brooman w dość nietuzinkowy sposób stara się poruszyć wiele znaczących problemów, jak chociażby rozważania nad ludzkim pędem do nieśmiertelności i implikacjami ziszczenia tego marzenia. Do tego obserwujemy oczywisty podział kastowy i zastanawiamy się czy chęć zdobycia wiedzy jest dostatecznym usprawiedliwieniem podejmowanych decyzji. W tym kontekście swoista pochwała śmierci, czy wręcz jej uwielbienie wydaje się niczym niestosownym, choć pod tym względem, jedna z ostatnich scen może szokować. Już bardziej nietypowe wydaje się prorodzinne zakończenie, które do całości sodomii, zniszczenia i wcześniej wspomnianej śmierci, pasuje jak pięść do oka i wbrew pozorom wywołuje niemałą konsternację. Jeśli więc zdecydujecie się obejrzeć ten film, czeka Was ni mniej ni więcej tylko "ciężka filozoficzna rozkmina", jak to stwierdził mój Luby. Nic więc dziwnego, że w roku wyświetlania zbierał co najmniej mieszane recenzje.

Do pozytywnych aspektów oglądania tego filmu bez wątpienia należała jego nieprzewidywalność, mimo oparcia o klasykę literatury, jak chociażby książkę "Czarnoksiężnik z Krainy Oz ("The Wizard of Oz" widzicie to?). Mnie samej oświeceni Eternale przypominali pławiących się w blasku dnia Elojów z powieści H. G. Wellsa, a ciemni i nieco prymitywni Brutale przywodzili na myśl skrytych w mroku Morloków, choć może w bardziej metaforyczny niż bezpośredni sposób. Trudno mi porównać tę produkcję do czegokolwiek innego, ponieważ jestem dzieckiem popkultury - lubię rozumieć, co oglądam, więc całe kino niezależne to zupełnie nie moja broszka. Znając  jednak opinie znajomych, którzy pokusili na offowe produkcje, stwierdzam, że "Zardoz" jest całkiem normalny, wręcz komercyjny. Nie mniej jednak nie jest to coś, co z chęcią będzie wyświetlane w telewizji w porze zwiększonej oglądalności.
Tak... to kolejne ciekawe ujęcie z tego filmu, a przynajmniej fotka z planu

No cóż, trudno ukryć, że film ten wywołuje całą masę mieszanych uczuć. Z jednej strony to bardzo mądra i wymagająca produkcja, poruszająca wiele ważnych kwestii, ubierając je w płaszczyk fantastyki, jak czyniło wielu twórców przed Broomanem. Jest to też twór niezwykle ciekawy, głównie ze względu na swoją przyciągającą, niemal hipnotyzującą inność. Z drugiej jednak strony nie mogę pozbyć się wrażenia, że te wszystkie ładne słówka są tylko po to, żeby zamaskować poczucie dziwności. Bo ten film był dziwny i to w ten niepokojący sposób. Gdyby był człowiekiem, już po pierwszych jego słowach, staralibyśmy się go unikać, a tu trzeba było wysiedzieć ponad półtorej godziny, co uwierzcie mi, łatwe nie było. W tym wypadku ciekawość naprawdę zbliżyła mnie do piekła, więc oglądacie "Zardoza" na własną odpowiedzialność. Zostaliście ostrzeżeni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz