poniedziałek, 12 września 2016

O nadziei na polskie fantasy, czyli "Krew i stal" wg Mróz

W ostatnim numerze magazynu "Smokopolitan" można było przeczytać zajmujący felieton Piotra Górskiego "O poznawaniu gatunków". Tematyka w nim poruszona kazała mi głębiej zastanowić się nad polskimi powieściami fantasy. Oczywiście pierwsza myśl pada na sagę Wiedźmińską Sapkowskiego, a druga na meekhańskie opowieści Wagnera. Za raz potem tupta trzecia myśl o "Kronikach Drugiego Kręgu" Białołęckiej i czwarta podpowiadająca o Wilżyńskiej Dolinie Brzezińskiej. Piąta się już nie pojawia, ponieważ wszystko, co podsuwa rozum, serce dyskwalifikuje jako fantasy. Coraz mniej jest magiczno-mistycznych powieści, nie tylko dlatego, że pisarzom brakuje na nie pomysłów, ale dlatego, że nawet od magii czytelnicy wymagają logicznego działania i racjonalnego podejścia jej użytkowników (wystarczy spojrzeń na zabiegi jakich użyli Grzędowicz czy Ziemiański). Bogowie już nie wybijają szyb w oknach ateistów, ponieważ, powtarzając za autorem tekstu, postęp zabił magię, szczególnie tę, ukrytą w nas samych. Jest że więc może dla nas jakieś światełko w tunelu? Może...
I w końcu na tapecie "Krew i stal" Jacka Łukawskiego. Ostrzegałam, że do tego dojdzie.

Martwica to pas nomen omen martwej ziemi znajdującej się przy wschodniej granicy królestwa Wondettel. Powstała w niewłaściwego działania dwóch zaklęć, jakie rzucili na przeciwników magowie walczących ze sobą nacji. Początek Martwicy wyznaczają ciała ludzi i zwierząt, którzy nieopatrznie dostali się w obręb działania czarów. Jednak z czasem magia zaczyna słabnąć, stopniowo oddając zawłaszczoną ziemię. Ale czy to dobrze dla Wondettel? Czy za Martwicą nie czai się nowe zagrożenie? Oddział pod wodzą zaprawionego w bojach Dartora musi odnaleźć zaginionych towarzyszy, którzy przed nimi podążali wąską ścieżką przez Martwicę. W grę nie wchodzą tylko tajemnicze księgi, jakie mają odzyskać, ale i coś więcej, coś co można znaleźć tylko dużo dalej na wschód. Niemal u podnóża samych Gór Smoczych. Ale to już misja spoczywająca na barkach tajemniczego Arthorna - "przewodnika" wysłanego przez prawą rękę samego króla, mędrca Garharda. Jednak chyba żaden z nich nie przeczuwa, co w ten sposób odkryją i jakie zło obudzą.

Mimo całej sympatii jaką poczułam po rozmowie z autorem, muszę przyznać, że początek czytało mi się ciężko. I niestety nie jest to jedna z tych książek, które wciągnęły mnie od pierwszej strony. Zbyt często coś mi nie pasowało w rozmowach bohaterów, gubiłam się w opisach i musiałam się cofać o kilka kartek, żeby zrozumieć, co autor miał na myśli. Ale im dalej w las tym więcej grzybów. Z kolejnymi stronami tajemnica coraz bardziej intryguje, a akcja wciąga. Na wierzch wyłażą słowiańskie demony, których wydaje się być pełno w okolicznych lasach, a momentami nawet zbyt dużo, jakby coś je przebudziło. I co tu dużo ukrywać, ale niektóre sceny walki z nimi w mojej głowie w zadziwiający sposób przypominały gameplaye z najnowszego Wiedźmina (na zasadzie skojarzenia, a nie podejrzewania o faktyczne inspiracje). Nieco mieszane uczucia wywołują te zawiłości fabularne, które opisałabym tak samo, gdybym miała w sobie tyle odwagi i samozaparcia, co każdy autor tworzący powieść. Z jednej strony cieszy jedność myśli, a z drugiej strony smuci fakt, że tak trudno mi dać się zaskoczyć. Choć nie mogę powiedzieć, że ta sztuka się panu Łukawskiemu zupełnie nie udała. Sam koniec i towarzyszące mi od pewnego momentu w książce poczucie czegoś większego, jakiejś głębszej tajemnicy, wywoływały przyjemne uczucie niepewności i spotęgowały chęć sięgnięcia po kolejny tom.
I jedna z klimatycznych grafik autorstwa Rafała Szłapy, jakie możecie znaleźć w książce.

Samego Arthrona dość szybko polubiłam paradoksalnie za jego pomysłowość i pragmatyczność, wygadanie i pewną szczwaność, które doskonale sprawdziłyby się u prawnika lub szpiega. Choć może tym drugim kiedyś i był, sądząc po jego enigmatycznych retrospekcjach i zadaniu jakie dostał od Gerharda. Nie wierzy w legendy o magicznych artefaktach, jednak nieco dziwnym jest to, iż zgodnie z nimi zakłada, że tak niezwykłe przedmioty winny i szczególnie wyglądać. Innymi słowy, rycerz może znaleźć magiczny miecz tylko w bajkach, ale jak już go znajdzie w rzeczywistości to ten powinien prezentować się okazale. No to wierzymy w te "bajki" czy nie? Jednak może to wynikać z owej pragmatyczności Arthorna usilnie negującej znaki sugerujące, że wplątał się w coś, czego zwykłym rozumem ogarnąć nie można. Nie mniej przyjemnie było czytać, jak samodzielnie z własnego błędnego przekonania wychodzi. Z resztą większość bohaterów dość wyraźnie odcina się od wszystkiego, co trudno logicznie wytłumaczyć, jak chociażby Dartor, Marcas czy sam Gerhard, wierzący iż wszystko jest w stanie ogarnąć swoim rozumem. Jednak gdzieś tam narodziła się siła, moc nie do końca poddająca się tym wszystkim prawidłom. Bóg rzucający kamieniem w okno niedowiarków.

Nie, niestety nie mogę napisać, że "Krew i stal" jest zachwycającą czy porywającą książką, ani użyć żadnego z tych górnolotnych słów określających niejednego bestsellera. Jednak bez wątpienia jest powieścią dobrą, mimo błędów i ciężkiego początku. Pan Łukawski, moim skromnym zdaniem (choć może być to nadinterpretacja) daje czytelnikowi to, czego ten oczekuje od dzisiejszego fantasy: racjonalizacji, wyjaśnień i paradoksalnie zgodności z rzeczywistością, ale równocześnie szelmowsko się przy tym uśmiecha, ponieważ magia i wola bogów swobodnie dynda sobie przy pasie pod postacią najbardziej niepasującego do tej roli kawałka żelaza. Poza tym prawdziwego mężczyznę poznaje się ponoć po tym jak kończy a nie jak zaczyna, więc pozwólmy sobie na tę odrobinę ciekawości i zobaczmy, co będzie dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz