Jak mogliście się zorientować po jednym ze starych wpisów, ja jako Mróz, oglądam nową "Salior Moon" i nie mogę przestać się nią zachwycać. Szczególnie wtedy, gdy Bunny zachowuje się jak na dzielną wojowniczkę przystało, tak że nawet Mamoru się dziwi. Choć to konkretne anime oglądam sama i to z własnej nieprzymuszonej woli, moje wkraczanie do świata japońskich kreskówek wcale się nie skończyło. Słońce i gwiazdy mojego życia sukcesywnie ogląda ze mną kolejne, jego zdaniem najciekawsze serie. Ostatnio zmotywował mnie do przeczytania kilku mang, ale o tym opowiem kiedy indziej. Po paru tytułach, które wywoływały dość intensywne przeżycia, a myślę tu głównie o "Full Metal Alchemist", w trakcie którego musiałam prosić o pauzowanie seansu oraz "Helsingu", gdzie krew lała się całymi kaskadami, potrzebowałam czegoś lżejszego, przyjemniejszego i dużo bardziej przyjaznego. Oczywiście mój drogi Khal jak zawsze okazał się niezawodny i przyszedł do mnie z serialem spełniającym wszystkie te warunki. Ja natomiast po raz pierwszy poczułam żal, że historia opowiedziana w anime nie ciągnie jeszcze przynajmniej przez jeden sezon. Mówię tu o niezwykle pozytywnej serii "Azumanga Daioh", którą dane mi było obejrzeć, dokładnie w momencie, kiedy jej potrzebowałam.
Naprawdę mi szkoda, że się skończyło, głównie dlatego, że przywiązałam się do głównych bohaterek. A tu macie grafikę, która choć częściowo oddaje istotę serii.
Jak to często bywa w takich przypadkach, serial powstał w oparciu o mangę. Jej autorem jest Kiyohiko Azuma i właśnie od jego nazwiska pochodzi tytuł cyklu. Zwrot "azumanga" to termin określający wszystkie prace Azumy. Druga część "daioh" wiąże się z nazwą magazynu Dengeki Daioh, gdzie seria była oryginalnie publikowana. W samym anime słówka "daioh" używa się w znaczeniu "wielki król", więc bawiąc się dalej w tłumaczenie, zlepilibyśmy z tego miano "Wielki Król Azumanga", które nie brzmi już tak przyjemnie. Dlatego też zostańmy przy oryginalnym określeniu. Telewizyjna adaptacja składa się ze stu trzydziestu pięciominutowych epizodów połączonych w dwadzieścia sześć odcinków, zebranych w trzy sezony odpowiadające całemu okresowi jaki trzeba spędzić w liceum, co jak na japońskie standardy stosunkowo niewiele. Spokojne obejrzymy je w jeden, leniwy dzień lub dwa wymagające odprężenia popołudnia, ponieważ jako lek na niepogodę ducha, sprawdza się wręcz wybornie.
Kolorowe obrazki na niepogodę ducha.
Fabuła mangi kręci się wokół zwykłego, szkolnego życia licealistek w Japonii. Nie spotkamy to dramatów, romansów czy tragedii rodem z amerykańskich produkcji dla nastolatek, tylko zwykłą, może nieco sielankową codzienność, okraszoną jednak całą masą zabawnych sytuacji. Wszystko to dzięki głównym bohaterkom: sześciu uczennicom i dwóm młodym nauczycielkom, prezentującym całą paletę charakterów, niekiedy tak skrajnych, że aż dziw, iż połączyła je przyjaźń. Dziewczyny są postrzelone, każda na swój specyficzny sposób, a przy tym tak sympatyczne, że z miejsca się do nich przywiązujemy. By serial nie był przesłodzony, autorzy nie zapomnieli o drobnych dylematach i bolączkach, za jakimi każda z nich musi sobie radzić, jak chociażby mała Chiyo, która będąc wręcz genialnym dzieckiem, pięć lat wcześniej została przeniesiona do liceum, czy Sakaki, której wielkim marzeniem jest posiadanie kota. Nie może go mieć jednak z uwagi na alergie rodziców i niechęć jaką zdaje się czuć do niej każdy Mruczek w okolicy. Mimo, że skrajnie różne, dziewczyny łączy wspaniała przyjaźń. Wspierają się w trudnych chwilach i wspólnie spędzają te najprzyjemniejsze momenty, starając się jak najlepiej wykorzystać te trzy lata przed studiami. Jak na japońską produkcje przystało, nie brakuje w niej także specyficznych "dziwności". Przykładem niech będzie tu upiorny nauczyciel matematyki z obsesją na punkcie dziewczęcych piersi czy pseudo-kot o niezwykłych umiejętnościach, podający się za ojca Chiyo. Aczkolwiek są one przedstawione z dużą dozą humoru, dzięki łatwiej akceptowalne przez nieobeznanego z klimatem Europejczyka.
To jest anime, więc biusty muszą być :)
Mnie jako Mroza i absolutnego animowego ignoranta, urzekł humor tej serii oraz lekkość prowadzenia fabuły. Bardzo możliwe, że wrażeniach zafundowanych przez FMA, wręcz garnęłam się do łatwej i przyjemnej bajki, dlatego z taką sympatią przyjęłam tę konkretną historię. Nie zmienia to faktu, że całość ogląda się naprawdę bardzo dobrze i sprawia, że człowiekowi robi się lżej na duszy. Ponadto, z uwagi na to, iż oglądałam ją w jedynej słusznej wersji językowej (po japońsku z angielskimi napisami), z zadziwiającą łatwością przyswoiłam kilka orientalnych słówek (lub też utrwaliłam wcześniej usłyszane). Szczególną zaletą tego anime jest możliwość wniknięcia do zupełnie innej kultury, porównywanie szkoły bohaterek z liceum, do którego sama chodziłam. Polska rzeczywistość w stosunku do "japońskiej bajki" wypada dość blado nawet, jeśli traktuje się ją z dystansem, ale może to wynikać z pewnej narodowej przypadłość, warunkującej myślenie, że wszędzie jest lepiej tylko nie u nas. Mimo to po seansie "Azumangi" chciałabym spędzić w takim liceum choć miesiąc. Zwyczajnie, z ciekawości, by móc choć odrobinę liznąć innej kultury.
Bardzo się cieszę, że autorzy nie zapomnieli, iż do życia codziennego należą także święta, dzięki czemu anime zapoznaje nas też z orientalnymi tradycjami.
To nie jest historia wysokich lotów. Nie jest specjalnie wyjątkowa, twórcza czy przejmująca, ale to bez wątpienia dobra, radosna opowieść, w sam raz na smutki i trudność dnia codziennego. Szczególnie skuteczna jako "odtrutka" dla bajek nieco bardziej specyficznych. Zdecydowanie podnosząca na duchu i sprawiająca, iż patrzy się na świat z większą dozą optymizmy, chociaż tak przez chwilę. Może zatem i Wam się spodoba. Dajcie znać, kiedy obejrzycie