W sumie mogłam dziś napisać o Wigilijnych psach, które w końcu przeczytałam, albo o Baśniach japońskich, jakie na gwiazdkę sprawiła mi siostra. Ale nie, musiałam stać się świadkiem rozmowy, wywołującej we mnie złośliwy śmiech, ale i poruszającej tymczasowo rzucone w kąt przemyślenia. A skoro sprawa już wypłynęła na wierzch mojej świadomości, od tygodnia obracam ją w głowie rozmyślając nad jej różnymi aspektami. Otóż zdarzyło się w zeszłą sobotę, że wyjątkowo udałam się na zakupy do jednej z nowszych, łódzkich galerii handlowych. Raz, że są tam wręcz nieopisane pustki, co zwiększa dla mnie przyjemność zakupów, dwa, że dzięki tym "pustkom" nadal mają duży wybór rozmiarów, dzięki czemu idzie coś w moim rozmiarze wygrzebać. Ale wracając do meritum. Skuszona aromatycznym zapachem kawy, weszłam do sklepiku oferującego bogaty wybór rozmaitych ziaren i tym samym stałam się świadkiem "przejmującej" rozmowy pomiędzy Klientem a Panią Sprzedawczynią (czy raczej monologu, ponieważ przez potoczyste zdania pana Klienta trudno się było przebić).
Dziś wieczór kilka refleksji o blogowaniu jako takim.
Niestety nie jestem w stanie szczegółowo odtworzyć wyżej wspomnianej rozmowy (nie zwariowałam jeszcze na tyle, żeby wszystko dookoła siebie nagrywać), ale ogólny sens wypowiedzi wbij się w mój mózg jak złośliwa szpila i nie potrafi z niego wyjść. Otóż Pan Klient był świeżo po obejrzeniu serialu Westworld i był w trakcie przygotowania o nim tekstu na swojego bloga, co bardzo mocno i dosadnie podkreślał. Oczywiście ja na rzucone hasło "blog" zastrzygłam uszami i zaczęłam słuchać uważniej, a nóż bym się czegoś ciekawego dowiedziała, usłyszała jakąś rzuconą od niechcenia polecajkę, na którą mogłabym się wirtualnie rzucić (tak, moje geeko-wścibstwo bywa niepohamowane). Niestety zawiodłam się, ponieważ Pan Klient miał Problem. Kosmiczny, nierozwiązywalny Problem. Otóż, przeczytał i obejrzał w życiu już tak dużo, że wyłapywał wszystkie inspiracje, jakie natchnęły twórców serialu, biorąc je oczywiście za paskudne kalki i podsumowując smutnym i niezwykle głębokim stwierdzeniem "To już wszystko było". Na poparcie swych słów wymienił Neuromancera, Ghost in the Shell i Ja, robot (do tej pory nie wiem czy chodziło mu o opowiadanie Asimova czy film z Willem Smithem, choć śmiem twierdzić, że to drugie), wprawiają tym w konsternację Panią Sprzedawczynie. Kobieta ta wykazała się jednak większą inteligencją niż jej przedmówca i ze smutnym uśmiechem stwierdziła tylko, że Pan Klient traci w ten sposób całą przyjemność oglądania i na tym skończył się jej cały wkład w dyskusję (bo z niektórymi dyskutować nie warto). Oczywiście pozwoliło to Panu Klientowi na dalsze perorowanie o tym, jakim to pokrzywdzonym znawcą nie jest.
Dobrze, ale może Pan Klient był emerytowanym księgarzem, miłośnikiem fantastyki, który na science-fiction zjadł wszystkie zęby, bo przeczytał już w życiu wszystko nie tylko klasyków Clarka, Asimova, Silverberga, LeGuin ale także Lema czy Żuławskiego, mniej popularnych wśród współczesnych czytelników. Ale nie. Pan Klient był młodym (rzekłabym młodszym ode mnie) mężczyzną, nawet nie bardzo hipsterskim, ze sportową torbą na ramieniu i espresso w dłoni (nie bardzo hipsterskim, tak?). Ogólnie sprawiał wrażenie w miarę normalnego faceta, który w drodze na trening wpadł na kawę. Och jakże pozory potrafią być mylne. Tym bardziej, że nawet jego wywód był tylko budowaniem pozoru. Oczywiście, dla kogoś nie w temacie, usłyszenie kilku obco brzmiących nazwisk razem z faktami wyrwanymi z kontekstu, może budować obraz znawstwa mówcy. Dla kogoś ciut bardziej wtajemniczonego przypomina to zabawny bełkot. Och przyznam, że kusiło mnie żeby rozpocząć dyskusję o trzech prawach robotyki, niczym Susan Calvin rozprawiać o psychologii robotów albo o autonomicznej SI Jane z Mówcy umarłych. Kurcze, byłoby ciekawie zobaczyć jego konsternację. Jednakowoż moim konikiem są głównie smoki i zioła, więc co ja się tam będę wymądrzać. Zabrałam swoją kawę i poszłam. Oczywiście mogłam być światkiem zwykłej, przyjacielskiej pogawędki, tylko że potem pojawiły się myśli typu: "Co jeśli jednak nie?"
Tu dla równowagi miało się pojawić zdjęcie jakiejś blogerki, ale google nie pomógł, ponieważ podrzucane przez niego zdjęcia nie przedstawiały żadnej literackiej wartości (poza bezsprzeczną atrakcyjnością wizualną)
Czy ja zasypałabym obcą osobę informacjami na temat swojego blogowania, niepytana wymądrzając się troszkę. Rodzinie, przyjaciołom może kiedyś tak, ale teraz? Czy bycie blogerem czyni ze mnie kogoś wyjątkowego? Lepszego od innych? Czy daje mi wymądrzania się i rozprawiania o tym na prawo i lewo? A gdzie tam! To daje wolność słowa. Ludzka przyzwoitość i rozsądek powinny jednak wyznaczać jakieś granice. Czy ja bym tak robiła? Wątpię. Ja jestem tylko niespełnioną pisarką, a własny blog to jedno z nielicznych miejsc, gdzie mogę się literacko wyżyć. Że po dwóch latach nieustannego stukania w klawisze wyszło z tego coś więcej, do tej pory się dziwie, ale hej! "Brawo ja!" cytując reklamę pewnej sieci komórkowej. To powód do mojej prywatnej dumy, o którym wiem ja i wąskie grono moich czytelników. Czasami jednak wstyd się przyznać, czym się człowiek zajmuje w wolnym czasie. Pisanie recenzji, felietonów brzmi jakoś tak dumnie. Blogowanie już niekoniecznie. Szczególnie kiedy zna się zdanie "ludzi z branży" o blogerach.
Na Jagaconie dumnie paradowałam w koszulce organizatorów, która pozwoliła mi na dużo swobodnych rozmów z pisarzami. Wyobrażacie sobie jak się czułam, kiedy trafiłam w sam środek dyskusji o "czepialskich blogereczkach"? Ba, żeby czepialstwo było największym zarzutem jaki wówczas padał, to bym jeszcze przebolała. Jednak począwszy od braku znajomości podstawowych zasad języka polskiego i konstrukcji recenzji, przez brak rozsądnej argumentacji po brak profesjonalizmu i na braku kultury języka skończywszy, padło wszystko co tylko paść mogło. Najgorzej, że były to zarzuty całkowicie uzasadnione. Nie zrozumcie mnie źle. Znam (przynajmniej wirtualnie) całą masę blogerek będących dojrzałymi, niezwykle inteligentnymi czytelniczkami, których teksty są ucztą dla oka i rozumu (Rozkminy Hadyny, Zwiedzam wszechświat, Kot w Bookach, Z pamiętnika książkoholika, Miros de carti...). Tylko że blogerów jest dużo, dużo więcej, niestety z przewagą tych, odpowiedzialnych za ich złą sławę. Więc stałam tam, słuchając, jakby nie patrzeć, dotyczącej mnie dyskusji, i czerwieniłam się po same uszy.
Bycie blogerką nie napawa mnie dumą, ponieważ zbyt często tytuł ten nabiera znaczeń jeśli nie pejoratywnych to przynajmniej prześmiewczych. Wiadomo, że nie każdy bloger to niedouczony gimnazjalista, tak jak nie wszyscy Polacy to Janusze i Grażyny. Nie mniej jednak takie stereotypy nie biorą się znikąd. Nikt ich nie wymyśla na poczekaniu. Środowisko, czy też naród, długo pracują na taka a nie inną opinię. Na własnej skórze mogłam się przekonać, że zdanie pisarzy na temat recenzujących blogerów nie jest zbyt przychylne. I nie jest to bynajmniej forma buntu przeciwko słusznemu biczowi nieskrępowanej cenzurą krytyki, a raczej jęk boleści będący wynikiem nierzetelnego osądu. Oczywiście nie zawsze, nie każdy i nie wszędzie, ale zdarzyło się to na tyle często, by powstał stereotyp. I, jak na czas istnienia jako takiego blogowania w Polsce, stało się to bardzo szybko. Zbyt szybko jak mniemam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz