niedziela, 18 marca 2018

Warszawskie Targi (nie)Fantastyki

Czasami trudno nie skorzystać z okazji. Czasami układ gwiazd, lokacji, czasów i możliwości jest tak dograny, że wystarczy tylko się ubrać i wyjść z domu, żeby przeżyć coś fajnego. Warszawskie Targi Fantastyki były kuszącą propozycją. Z Łodzi do stolicy jest niesamowicie blisko, a szybka kolej umożliwia pokonanie tej trasy w godzinę z lekkim okładem, co przy ponad trzech godzinach do Kielc w ciasnym pksie wydaje się wręcz igraszką. Do tego doszła wolna sobota i fakt, że Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy jest rzut beretem od Dworca Centralnego, dzięki czemu odpadała konieczność błądzenia i szlajania się po mieście. A jakby tego było mało, dawno nie byłam na żadnej fantastycznej imprezie... No cóż, niebezpiecznie jest przekraczać próg domu. Nigdy nie wiadomo, gdzie może skończyć się nasza podróż.

Dzień w Warszawie był mroźny ale piękny, jednak trudno było się nim cieszyć wśród pluchy mroźnego błocka stołecznego miasta. Tyle dobrego, że Pałac Kultury wyglądał całkiem znośnie na tle obłędnie błękitnego nieba. Kiedy spotkałam pierwszą istotę w długim czarnym płaszczu, w glanach i w cylindrze, wiedziałam już, że zmierzam w dobrą stronę. Nie żeby trasa była specjalnie skomplikowana, ale to zawsze jakieś potwierdzenie słuszności obranej drogi. Na miejscu zorientowałam się, że szatnia, którą przygotowali organizatorzy, z pewnością nie pomieści kurtek wszystkich chętnych uczestników, skoro chwilę po 11 była już niemal w całości zapełniona. Dlatego też, gdy odkryłam, że z własnego gapiostwa zapomniałam o wizycie w bankomacie, nawet nie starałam się odebrać kurtki, by przejść się do niego. Na szczęście był niemal na wyciągnięcie ręki, więc te trzy minuty na mrozie nie powinny zrobić mi różnicy. W każdym razie w ogarnięciu się na pewno pomogło stoisko z kawą, będące dla mnie prawdziwym zbawieniem. Jednak miejsce do jej wypicia to była już inna kwestia.

Ogólnie rzecz ujmując po dwóch rundkach zapoznawczych po wszystkich stoiskach zaczynałam mieć wątpliwości, czy faktycznie trafiłam na targi fantastyki, skoro olbrzymia większość stoisk oferowała tylko biżuterię. Co prawda piękną i nietuzinkową, zdecydowanie wyjątkową na tle tego co można dostać w tradycyjnych sklepach, ale... no właśnie. Brakowało mi całej masy innych stoisk. Sześć wydawnictw książkowych z czego dwa, o których pierwszy raz słyszałam to tak okrutnie mało, że byłam autentycznie zawiedziona. Nie było Rebisa, Uroborosa, MAGa, SQN czy Genius Creations, których książki tak dumnie stoją na moich półkach, nie było BOSZa, wydającego tak cudownie słowiańskie tytuły, ani Prószyńskiego, który co prawda w fantastyce się nie specjalizuje, ale przecież patronuje Nowej Fantastyce, której redaktor naczelny przecież na samych targach był. Nie spodziewałam się gór książek, ale nie ukrywam też, że jechałam tam celem uzupełnienia biblioteczki, o interesujące mnie tytuły, a fakt że mi się to nie udało był raczej przygnębiający. Podobnie było z komiksami i mangami, dlatego też zaczęłam się zastanawiać, czym fantastyka w Polsce stoi. Wiem też, że kot pusheen osiągnął już status niemal kultowy, ale nie jest to pierwszy w kolejności futrzak, o którym myślę, gdy zajmuję się swoim ulubionym gatunkiem. Tak ewidentny bark czegoś, co jest dla mnie esencją gatunku, był niezwykle przejmujący.
Pusheeny... wszędzie te pusheeny

Co nie znaczy, że na Targach nie było niezwykłych stoisk, prowadzonych przez magicznych, pełnych energii ludzi. Na początek Zmora Shop, którego opiekunowie uwijali się jak w ukropie, żeby zaspokoić apetyty fantastycznych konsumentów. Oczywiście ich domeną jest ręcznie wykonana biżuteria, a także ubrania czy plakaty. Oprócz cudownie sympatycznej obsługi, zachwyciłam się jakością ich asortymentu. Srebrna obrączka, którą u nich nabyłam może do najtańszych nie należała, ale doskonale leżała na moim palcu i z chwili na chwilę misterny wzór na niej podobał mi się coraz bardziej. I nie ma co ukrywać, że zachwycam się nią niemal permanentnie. Żałowałam też, że niesłabnące tłumy nie pozwalały mi na dłuższą rozmowę z obsługą, bo te, które udało mi się przeprowadzić były nad wyraz przyjemne. Oczywiście nie mogło też zabraknąć Magdy Kozłowskiej tworzącej Fantastyczne kartki Cathii, czyli najbardziej geekowo-fandomowe pocztówki, zakładki i notesiki jakie człowiek mógł sobie wyobrazić. Bo jak tu się nie zachwycać nordyckimi bogami pełniącymi funkcję zakładek i rozmowami o niekończącej się ilości książek. Smuciło mnie tylko umiejscowienie tego stoiska w wąskim gardle przejścia, które już po godzinie trzynastej było permanentnie zakorkowane.

Książkowo bardzo ucieszyła mnie obecność Fantomu, bo w końcu mogłam poznać redakcję osobiście, pokazać się i dać znać, że za recenzjami stoi żywy i może całkiem sympatyczny człowiek, a do tego obdarować przypinkami z "edycji limitowanej". Na moje nieszczęście tak prawdziwie elokwentna bywam wyłącznie w formie pisanej (tudzież na Jagaconie, kiedy to dzięki wierze całego sztabu osób przeobrażam się w półboginię erudycji i asertywnej przebojowości) stąd jak zwykle nie poruszyłam wszystkich kwestii i nie wyraziłam całej swojej sympatii tak jakbym tego chciała, za co z góry przepraszam. Strasznie zachwyciłam się też odkryciem stoiska Soap Szop z wegańskimi , ręcznie robionymi kosmetykami dla nerdów. O ile słówko "wegańskie" działa na mnie jak płachta na byka, o tyle cała reszta była już absolutnie zachęcająca. W połączeniu z niesamowitymi zapachami i twórczymi opisami, a także przebojową dziewczyną odpowiedzialną za tworzenie tych kosmetyków nie mogłam tak po prostu przejść obok i nie dowiedzieć się jak pachnie krasnoludzkie mydło, Sex&Splendor, Smaug czy Kanadyjski Rosomak, ani tez bez wiedzy z czego są zrobione Męskie Kule. Nic tylko pozazdrościć humoru i polotu. Sama dla siebie wybrałam, ukręcony raptem tydzień wcześniej, mus do ciała Yenneffer pachnący, a jakże, bzem i agrestem. Oprócz niezwykle intensywnego zapachu po pierwszym użyciu mogę powiedzieć że mus ma niezwykle przyjemną konsystencje, szybko się wchłania i sprawia, że skóra robi się aksamitnie gładka. Naprawdę niesamowity produkt i już przymierzam się do jakichś większych zakupów w przyszłym miesiącu.
"Ojej, to pani pisze te wszystkie recenzje?" :)

Mimo cudnych rozmów i tego niesamowitego okrzyku zrozumienia, kiedy przedstawiono mnie jako Powiało Chłodem, trudno mi powiedzieć, że bawiłam się epicko. Miejsce do spotkań z autorami było na tej samej sali, co stoiska wystawców, dzięki czemu tłumy kupujący generowały niesamowicie intensywny szum, który raz po raz przeszywała kakofonia krzyku dziecka. Mimo całej swej sympatii dla rodzin z dziećmi i popierania wdrażania młodych pokoleń w fantastykę od najwcześniejszych lat, obecność rodziców i ich pociech mnie zwyczajnie irytowała. Bo gdzieś zabrakło pomyślunku. Nie wiem, co z Targów wyniesie roczny bobas, którego dla uspokojenia trzeba nosić na rękach, choć olbrzymi wózek spacerowy z pewnością doskonale sprawdza się w roli tarana. Pomijam już wrzaski, płacz i stres dzieci, które zwyczajnie bały się cosplayerów. Hitem była kilkuletnia dziewczynka, która zatamowała ruch, bo bała się przejść obok jednego z przebierańców, a rodzice nie bacząc na jej protesty poszli sobie gdzieś dalej w myśl zasady "Jak nie chcesz iść, to cię tu zostawię". Naprawdę gratuluję. Ponadto chyba jak zwykle negatywnie zadziałał na mnie tłum i "wąskie gardła" co po niektórych przejść. Tak bardzo odczuwałam brak miejsca, w którym nikt nie potrącałby mnie przez piętnaście minut, że ukryłam się w jednym z bocznych korytarzy. Ale to moja wina. Trzeba było przyjechać punkt 10 i włóczyć się spokojnie do 13, jak to zrobiłam w zeszłym roku na MFK, to bym takich stresów nie miała. Więc jak zwykle największą wadą masowej imprezy byli ludzie.

Ogólnie muszę przyznać, że mimo niesamowicie przyjemnego transportu i szybko mijającej podróży, wypad sam w sobie pozostawił we mnie spory niedosyt i niespełnienie. Oczywiście wśród tego wszystkiego były wysepki epickości, sympatii i pozytywnej energii ale zagłuszone przez masę i brak kwintesencji. Pojechałam na Targi Fantastyki i przez większość czasu nie miałam wrażenia, że na nich jestem, co było naprawdę strasznie smutne. O ile w pociągu cieszyłam się z zawartych znajomości, odbytych rozmów i epickich odkryć, o tyle było mi przykro, że nie odhaczyłam trzech książek z listy minimalnych zakupów, bez których powiedziałam sobie, że z targów nie wychodzę. I to było przykre. Naprawdę przykre. No cóż, trzeba będzie rozważyć inną formę zakupu. Mimo iż  dość dosadnie przypomniałam sobie, dlaczego nie lubię imprez masowych (co jakiś czas muszę to sobie odświeżać), wciąż rozważam, czy by nie wybrać się gdzieś na jakiś mały, kameralny konwent jako zwykły szary uczestnik (no może z jedną małą prelekcją), bo jakoś tak wyszło, że dawno tego nie robiłam. Widać Targi przypomniały mi o czymś jeszcze, czymś, mimo wszystko, bardziej przyjemnym, więc może nie były aż tak złe, jak je maluję.
I na koniec zdjęcie pierścionka przecudnej urody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz