poniedziałek, 1 grudnia 2014

Ideał sięgnął bruku, czyli ludzkie oblicze Króla Artura

Są książki ciekawe, czytane z przyjemnością, gdzie wręcz delektujemy się każdym słowem w min zawartym. Są książki epickie i tak wciągające, że zapominamy o Bożym świecie, woluminy przez które wyłączamy się z istnienia, ale i tak żyjemy pełniej, dostatniej, prawdziwiej. Są książki mądre, zmieniające nasze podejście do świata, pomagające w mentalnej ewolucji, kształtujące nas na wartościowych ludzi. Są książki ciężkie, przez które przebrnięcie wymaga niesamowitego skupienia, ale wywołujące dumę, gdy dobrniemy do ostatniej strony. Są książki lekkie i przyjemne i takie, do których za żadne skarby Ziemi nie potrafimy się przekonać, a jednak każda z nich wnosi coś pozytywnego do naszej rzeczywistości. Są też takie książki, do których trzeba dojrzeć, aby docenić ich prawdziwą wartość. Tomy zawodzące po pierwszych stronach, gdyż opisują historię nie tak, jak chcielibyśmy ją widzieć, niedoceniane czytadła, zbyt długo kurzące się na półce, czekające na chwilę swojej świetności i zrozumienia. Wstyd się przyznać, ale i ja jako Mróz, porzuciłam kiedyś czytaną książkę w połowie, tylko dlatego, że nie podobało mi się jak autor ocenił głównego bohatera. Czułam, że to dobra lektura, ale wówczas nie mogłam się przemóc. Po latach wróciłam do niej, dojrzalsza, bardziej obiektywna i tak mi się spodobała, że zaczęłam pochłaniać kolejne rozdziały nawet na wykładach. Mowa o "Trylogii arturiańskiej" Bernarda Cornwella, o której to będzie dzisiejszy wpis.


Ponieważ są książki, które przeczytane tylko we właściwym czasie, zostają najlepiej zrozumiane.

Na "Zimowego monarchę", pierwszą część cyklu, natknęłam się z pięć lat temu w jednej z kieleckich bibliotek. Napis na okładce głosił, że to "legenda o królu Arturze i mrocznych dziejach Brytanii". Naiwnemu dziewczęciu, jakim wówczas byłam, zakochanemu w opowieściach o dzielnych rycerzach, będących uosobieniem wszelkich cnót i magach niosących światełko mądrości i nadziei nawet w najgorszych czasach, których niedościgłymi wzorcami byli Artur Pendragon i Merlin, więcej zachęty nie trzeba było. A kiedy okazało się, że słusznej grubości tomiszcze ma jeszcze dwa kolejne tomy, radości było co niemiara. Tyle dobroci, tyle czytania. Jednak w miarę pokonywania kolejnych rozdziałów, to dziewczę było coraz bardziej zawiedzione. Chciało opowieści o magii i mieczu, może nieco mroczniejszej niż dotychczas znane, ale opartej na tym samym schemacie. Wszystkie braki i odstępstwa od powszechnie przyjętej wersji byłabym w stanie wówczas przełknąć, gdyby zostawiono w spokoju Artura. Mój malutki, fikcyjny świat został zdruzgotany, gdy ten idealny w moim mniemaniu rycerz został sprowadzony do roli zwykłego człowieka, który, jak my wszyscy ma swoje wady i chwile słabości. Wiedziałam, że to dobra, "prawdziwa" książka, ale rozczarowanie nie pozwoliło mi jej dalej czytać.



Z perspektywy czasu moje zachowanie wydaje się być niedorzeczne i bardzo głupiutkie, ale czy na pewno? Czy jeśli poznamy wady osoby będącej dla nas wzorem, nie poddajemy się choć odrobinie rozczarowania?

Lata mijały, a ja wciąż miałam w pamięci, naprawdę dobrą trylogię, którą najzwyczajniej w świecie porzuciłam. Ponieważ los bywa przewrotny, cała trylogia została mi sprezentowana, a ja mogłam już tylko zgarnąć ją ze sobą do Łodzi i mieć nadzieję, że znajdę czas, a raczej chęci na jej przeczytanie. I o dziwo okazało się, że już do niej dojrzałam!

Na początku poznajemy mnicha imieniem Derfel, który na prośbę królowej Igraine ma spisać losy Artura i jego rycerzy. Jak się okazuje on sam był niegdyś wychowankiem Merlina i jednym z dzielnych wojowników walczących w obronie Duomnii przed zakusami Saksonów. Jako naoczny świadek i uczestnik wydarzeń, które młoda władczyni zna tylko z pieśni bardów, więc nie mogła prosić o to nikogo lepszego. Jednak monarchini nie podobają się opowieści starego żołnierza. Nie ma w nich Kamelotu, Okrągłego Stołu ani Miecza w kamieniu. Nie ma w nich niczego, co dodali od siebie pieśniarze, by ich utwory bardziej przyciągały słuchaczy. Derfel opisuje wydarzenia dokładnie tak jak je zapamiętał, a one nie zawsze są tak piękne i doniosłe jak chcieliby tego ludzie. 


Cornwell pozbawił swoją powieść elementów, których zawsze spodziewalibyśmy się w historii o królu Arturze. Jednak dzięki temu opowieść przestała być tylko naiwną bajką, a zyskała na realizmie.

Autor bardzo dokładnie oddał charakter tamtych czasów, zakładając, że porzucenie Brytanii przez Rzymian rozpoczęło bardzo trudny okres dla jej rdzennych mieszkańców. Mamy więc opisane liczne wojny z sąsiadami, ale też i wewnętrzne potyczki, pomiędzy władcami brytyjskich królestw. Jakby tego było mało dochodzą jeszcze starcia pomiędzy ludźmi wyznającymi starą, driudyczną wiarę, a nowo przybyłymi, wszechobecnymi chrześcijanami, którzy wciąż poszerzają swoją władzę. Taką Brytanię pragnie zjednoczyć Artur i zaprowadzić w niej trwały pokój, ale sam nie jest królem. Jest królewskim bękartem, ale dzięki sławie wojownika zostaje wybrany na opiekuna królewskiego dziedzica i ma przygotować państwo do czasu, gdy ten będzie mógł zasiąść na tronie. 

Artur Cornwella jest bez wątpienia prawym, pełnym współczucia człowiekiem. Jest też bardzo surowy i niesamowicie ambitny, a jego przerośnięte ego nieraz przysparza kłopotów. Tak samo jak jego praworządność, która, jak każdy fan rpgów wie, nie zawsze jest cechą pozytywną. Do tego, potrafi wiele (może zbyt wiele) poświęci, dla osiągnięcia upragnionego celu, czy chodzi o pokonanie wroga czy zdobycie kobiety. Nie uznaje porażek i półśrodków. Może być doskonałym władcą, ale ojcem jest okropnym. Nie złym, ale nienadającym się do tej roli. Z resztą nie on jeden został przedstawiony inaczej. Merlin faktycznie jest niezwykle mądry, ale dba tylko o to, co sam uważa za najważniejsze. Morgana to nie taka zła wiedźma, a z Lancelota wcale nie taki wielki wojownik. Wszyscy bohaterowie, których znamy z bardziej konwencjonalnych legend arturiańskich, są pozbawieni tej całej mistycznej otoczki, przez co stają się bardziej realni, bardziej namacalni, bardziej prawdziwi. 


Szczerość jest największą zaletą trylogii Cornwella. Nie przesładza, nic nie ukrywa, zdaje się pisać tak, jak to wszystko wyglądało "naprawdę". Momentami różnica pomiędzy fikcją literacką a prawdę historyczną jest tak cienka, że nie jesteśmy pewni czy ta historia naprawdę miała miejsce. Opisuje brutalność wojen, ale nie w sposób wulgarny i bezpośredni. Tak samo stosunki między kobietami i mężczyznami. Tam gdzie Martin wpuszcza żądną wrażeń widownie, Cornwell spuszcza zasłonę milczenia. Wie, że jego czytelnicy są inteligentnymi ludźmi i nie musi im mówić tego wprost, a bywa, że wyobraźnia czytacza jest bardziej bujna niż pisarza. Podobnie robi z magią. Opisuje czary Merlina czy Nimue w taki sposób, że wiem iż są to tylko sztuczki i jako światli ludzie XXI wieku potrafimy je rozpoznać, ale tak jest tylko do czasu. Pewne wydarzenia, za którymi stały zaklęcia wydają się być tak naturalne, że nigdy nie doszukalibyśmy się w nich mistycznych mocy. Jednak prawdopodobieństwo ich wystąpienia w tym określonym momencie jest tak nikłe, że czytelnik zaczyna powątpiewać w racjonalne myślenie. I taka właśnie jest cała trylogia. Z jednej strony szczera do takiego bólu, że chcielibyśmy żeby autor nas okłamał, napisał, że było inaczej. Ale z drugiej nie tłumaczy wszystkiego, bawi się z nami, wodzi za nos. Każe się domyślać, wyciągać wnioski i z każdym rozdziałem pochłania Cię coraz bardziej.


Merlin i Nimue.

Nie jest to historia jakiej spodziewalibyśmy się znając jej bohaterów. Nie jest to historia wulgarna choć niezwykle szczera. Nie jest to historia o wielkich czarach, choć pozostawia subtelną nutkę niepewności, co do ich istnienia. Nie jest to historia o wielkich romansach i płomiennych uczuciach, choć miłości w niej nie zabraknie. To historia dla dojrzałych, wymagających czytelników, poszukujących czegoś więcej, niż zwykłej rozrywki. To historia, która zaczyna się w taką zimową noc jak ta, kiedy ciszę rozdziera krzyk rodzącej kobiety, kiedy to przychodzi na świat Mordred - król Brytanii. Ale przede wszystkim to historia o Arturze - wielkim władcy i wojowniku, nieprzyjacielu boga i Saksonów. 

2 komentarze:

  1. Marzenie życia: zebrać wszystkie staroirlandzkie pieśni, legendy, przypowieści etc i zderzyć je z ich historycznym pierwowzorem. Zadanie szczególnie trudne, ponieważ Irlandczycy to szczwane bestie, które układają poematy o bitwach, które nigdy nie miały miejsca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie ciężko, ale nie ma rzeczy niemożliwych :) w każdym razie to dobre książki do staroangielskich poematów w stylu "Tristana i Izoldy"

      Usuń