I stało się. Sama nie wiem dokładnie jak i kiedy, ale pisanie kolejnych postów weszło mi w nawyk. Każdy "dzień publikacyjny" jest tak czy inaczej przeznaczony na wytrwałe stukanie w klawiaturę i wlepianie oczu w ekran "Tosi". Oczywiście zdarza mi się modyfikować daty, wrzucać kolejne teksty na trzy minuty przed północą lub też pisać je z dużym wyprzedzeniem, jednak zawsze, gdy o nich "zapomnę", mam wyrzuty sumienia. Prowadzenie bloga weszło mi w krew bardziej, niż się spodziewałam. Tak bardzo, że niemal nie zauważyłam jak długo go prowadzę. Tak moi mili. W niedziele minął rok od mojego pierwszego wpisu.
Zastanawiam się jakim cudem tyle wytrwałam? Jak to się dzieje, że jedne rzeczy, powtarzane cykliczne, zostają w człowieku, z czasem urastając do rangi rytuału, bez którego trudno sobie wyobrazić dzień, a inne, po kilku czy nawet kilkunastu próbach zwyczajnie przepadają? Nie mówcie, że tak nie jest. Zbyt wiele rzeczy przetestowałam na sobie. Chyba z pięć razy zakładałam najróżniejsze pamiętniki, po paru dniach zapomniane i lądujące na dnie szafki. Dopiero ten rozpoczęty w liceum doczekał się dziewięciu następców z datami kolejno następującymi po sobie. Teraz, po niemal ośmiu latach, opisywanie minionych dni wciąż pozwala mi zebrać myśli i oczyścić umysł. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić tydzień bez tego. Z blogiem jest nieco inaczej. Nadal piszę, ponieważ bardzo to kocham, ale w ten sposób udało mi się niesamowicie pobudzić swoją kreatywność. Czy uwierzycie, jeśli Wam powiem, że nad moim biurkiem wisi karteczka z koncepcjami na teksty na dwa najbliższe miesiące?! Co najśmieszniejsze pomysłów z niej nie ubywa w takim tempie, jakiego można by się spodziewać, ponieważ niezwykle często w mój plan publikacyjny wtrącają się bieżące wydarzenia, wymagające skomentowania. I tak, pisząc niemal z dnia na dzień, powstało 86 tekstów. 86! I dalej mam ochotę pisać!
Chyba powinnam odśpiewać sobie "Sto lat", czy coś w tym stylu?
Zastanawiam się jakim cudem tyle wytrwałam? Jak to się dzieje, że jedne rzeczy, powtarzane cykliczne, zostają w człowieku, z czasem urastając do rangi rytuału, bez którego trudno sobie wyobrazić dzień, a inne, po kilku czy nawet kilkunastu próbach zwyczajnie przepadają? Nie mówcie, że tak nie jest. Zbyt wiele rzeczy przetestowałam na sobie. Chyba z pięć razy zakładałam najróżniejsze pamiętniki, po paru dniach zapomniane i lądujące na dnie szafki. Dopiero ten rozpoczęty w liceum doczekał się dziewięciu następców z datami kolejno następującymi po sobie. Teraz, po niemal ośmiu latach, opisywanie minionych dni wciąż pozwala mi zebrać myśli i oczyścić umysł. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić tydzień bez tego. Z blogiem jest nieco inaczej. Nadal piszę, ponieważ bardzo to kocham, ale w ten sposób udało mi się niesamowicie pobudzić swoją kreatywność. Czy uwierzycie, jeśli Wam powiem, że nad moim biurkiem wisi karteczka z koncepcjami na teksty na dwa najbliższe miesiące?! Co najśmieszniejsze pomysłów z niej nie ubywa w takim tempie, jakiego można by się spodziewać, ponieważ niezwykle często w mój plan publikacyjny wtrącają się bieżące wydarzenia, wymagające skomentowania. I tak, pisząc niemal z dnia na dzień, powstało 86 tekstów. 86! I dalej mam ochotę pisać!
I tu powinno się znaleźć zdjęcie mojego prywatnego biurka, ze wspomnianą karteczką, zielonym kubkiem w białe groszki, kałamarzem i paroma innymi rzeczami, ale panuje na nim nieprzeciętny bałagan, dlatego wrzucę je innym razem.
Parę rzeczy się zmieniło. Przede wszystkim wystrój. Gdzieś w okolicy grudnia, błękitny widoczek na miasto, po licznych wątpliwościach i próbach dopasowania, padło na jesienne, spadające liście, które dziś widzicie. Nie jest to na pewno ostateczna wersja wyglądu, ale wciąż szukam tego idealnego. Może macie jakieś pomysły? Pojawiło się też kilka nowych banerków. Chłopaki z Mana Burn bardzo prosili o wsparcie ich inicjatywy ("No, a Mróz u siebie na >>Piździ jak w Kieleckiem*<< banerek wstawi, to kilka dodatkowych wyświetleń wpadnie"). Czasem nawet jakąś korektę dla nich zrobię, tak po znajomości, nie mniej jednak uważam, że odwalają kawał dobrej roboty i z chęcią będę obserwować jak portal się rozwija. Najdłużej wiszącym, od którego w zasadzie powinnam zacząć, jest logo Gavrana. Moi TwarzoKsiążkowi fani co jakiś czas są raczeni stosownymi linkami do tekstów, które piszę dla tego zacnego portalu. Koleżanki i koledzy z redakcji nieustanie czuwają na wszystkimi literówkami i zagubionymi przecinkami, którymi bywają najeżone moje artykuły. Za to i za niezrównaną cierpliwość do mojej osoby stokrotne dzięki. I najnowszy "nabytek" - Panteon. Sprawa świeżutka. Dopiero kilka dni temu zyskałam status redaktorki, wciąż oczekującej na publikację swojego pierwszego tekstu, ale po ciepłym przyjęciu spodziewam się przyjemnej współpracy.
* Jako że urodziłam się w Kielcach, a na moim blogu często powiewa chłodem, drogą skojarzenia znajomi ochrzcili go mianem "Piździ jak w Kieleckiem".
Rok temu, siedząc dokładnie w tym samym miejscu, nie sądziłam, że pisanie w internecie cokolwiek zmieni. Miałam swoje nadzieje, ale realne podejście kazało myśleć, iż przynajmniej będę miała swojego bloga. A teraz... Teraz mogę Wam się przyznać do czegoś. Tak naprawdę tych wcześniej wspomnianych karteczek nad biurkiem jest trzy. Każda z innymi pomysłami na trzy różne strony internetowe. I coś mi mówi, że na tym nie poprzestanę. Po roku pisania mój styl poprawił się wyczuwalnie. Jak będzie wyglądał po dwóch, trzech latach? Na tyle dobrze bym odważyła się pisać coś więcej? Przeraża mnie ta perspektywa, ale prowadzenia bloga też się bałam, a teraz? Blisko siedem tysięcy wyświetleń, 85 fanów na FB, 48 na Google+ i to tylko w rok. Aż w rok. Przestać nie przestane, póki mam jeszcze dwie ręce i patrzałki w miarę sprawne. Przed mną kolejne wyzwanie. Pociągnięcie tego, co osiągnęłam i stworzenie opowiadania, które zostanie na poważnie opublikowane. Trzymajcie za mnie kciuki :)