wtorek, 4 sierpnia 2015

Ku odświeżeniu języka, czyli "Zapomniane słowa" na co dzień.

Pamiętam ze swojego dzieciństwa różne słowa, z którymi nie spotkałam się nigdzie indziej. Kiedy mama prosiła, żebym przyniosła szabaśnik, wiedziałam, że szykuje się jakaś impreza i trzeba upiec ciasto. Tata wychodząc na dwór zawsze zakładał kufajkę, szczególnie gdy padało lub po prostu było zbyt chłodno. Podczas rozpalania w piecu rozsuwaliśmy fajerki, żeby nakłaść drzewa i gazet, a potem otwieraliśmy duchówkę, by powietrze lepiej dochodziło. Kiedy przyjechałam do Łodzi zdziwiło mnie, że znajomi nie rozumieją słówka wichajster, będącego u mnie w domu uniwersalnym określeniem na wszelkiego rodzaju ruchome dynksy. W tę sentymentalną podróż, po słówkach kojarzących się z moim wiekiem dziecięcym, zabrała mnie książka „Zapomniane słowa” pod redakcją Magdaleny Budzińskiej. 


Pomyślano o wszystkim, nawet o stosownie klimatycznej okładce.

Ta nieduża, niemal 240-stronicowa książeczka, stanowi zbiór kilkudziesięciu felietonów, z których każdy opowiada, jak się łatwo domyśleć, o jakimś „zapomnianym” słowie. Sama okładka dla mnie, istoty urodzonej u schyłku poprzedniego ustroju, jest nieco archaiczna, kojarząca się z PRL-em, który znam jedynie z filmów Barei. Nie mniej jednak, podświadomie czuć, że tak właśnie powinna wyglądać, że to ukłon w stronę czasów, przez wielu wciąż darzonych sentymentem. Wśród autorów, oprócz wybitnych językoznawców takich jak profesor Jerzy Bralczyk czy profesor Jan Miodek, znajdziemy też niezrównanych, polskich pisarzy jak chociażby Olga Tokarczuk czy Jacek Dukaj. Ułożone alfabetycznie hasła przywodzą na myśl bardzo nietuzinkowy słownik z barwnie opisanymi frazami, niekiedy nijak mający się do tego, do czego przyzwyczaiły nas różnego rodzaju leksykony. 

Jak można przypuszczać, książka, przy której tworzeniu brało udział tak wielu autorów jest nierówna, chociaż to może błędne określenie. Ponieważ każdy z twórców podszedł do zagadnienia na swój sposób, nie wszystkie teksty przypadły mi do gustu. Mamy więc felietony bardzo osobiste, przywołujące wspomnienia słów związanych z przeszłością autorów. Opisywane przez nich historie bywają niezmiernie komiczne, ale też wzruszające czy śmiertelnie poważne, jednak dzięki temu wybrane przez nich słowa nabierają swojskości, tak jakbyśmy zapomnieli o nich tylko na chwilę. Obok nich pojawiają się też teksty będące cudownymi dowcipami językowymi, gdzie twórcy pozwolili sobie na zabawę konwencją, puszczenie oka do czytelnika i one także zasługiwały na nie mniejsze uznanie. Osobną kategorię stanowią słowa opracowane w sposób typowo encyklopedyczny, skupiające się głównie na ich pochodzeniu i ewolucji do pierwotnej formy. Mimo niewątpliwych walorów informacyjnych, nie sprawdzają się jako „przypominajki” dawnych słów, głównie ze względu na brak jakichkolwiek emocji z nimi związanych. 


A jakie są Wasze ulubione, "zapomniane" słowa?

Książki tego typu nie można było potraktować jak zwykłej beletrystyki i przeczytać za jednym zamachem, przeskakując od słowa do słowa. Dlatego też, mimo że już jakiś czas była w moim posiadaniu, pozwoliłam sobie na niespieszne zapoznawanie z jej treścią. Jeden, dwa felietony na dobranoc. I to pozwoliło mi w pełni rozkoszować się przedstawionymi historiami. Z przyjemnością rzuciłam się w wir wspomnień nie tylko cudzych, ale i własnych, starając sobie przypomnieć moje prywatne „zapomniane słowa”. Ze względu na różne style i koncepcje autorów, nie każdy felieton przypadł mi do gustu, ale o tych przecież się nie dyskutuje. Sam pomysł na książkę, był genialny w swej prostocie. Opowiedzieć o słowach, frazach czy wyrażeniach, które w epoce powszechnej unifikacji i zapożyczeń, już niemal zupełnie wyszły z użycia. Tym bardziej cieszy, że większość twórców potraktowała go tak osobiście, wybierając słowa, które miały dla nich znaczenie, przekazując tę więź emocjonalną na swoich czytelników. 

Publikację tę bez wątpienia można polecić wszystkim miłośnikom języka, jednak bardziej jako ciekawostkę niż poważną pozycję naukową, którą z resztą nie miała być. Trudno też żeby po tej lekturze człowiek nagle zaczął używać słów, niekiedy bardziej brzmiących „po zagranicznemu” niż swojsko, polsko. Oprócz próby zachowania w pamięci najciekawszych słów, która raczej tylko odwlekła ich śmierć niż odsunęła zupełnie, autorom udało się zamknąć na kolejnych stronach kawałek przeszłości minionego świata. I właśnie dla tej przeszłości warto posiadać tę książkę w swojej biblioteczce.

***
A tak na marginesie
Od jutra zaczynam urlop z solennym przykazaniem sobie "zero internetu". Słusznie zwrócono mi uwagę, że ostatnimi czasy za dużo siedzę przy komputerze. Choć z drugiej strony to moje narzędzie pracy. Dzięki niemu wiem, co piszczy w fantastycznym półświatku, na co się przygotować, z kim kontaktować... Gdyby nie TwarzoKsiążka, nie poznałabym całej masy ludzi, z którymi teraz zdarza mi się współpracować. Nie mniej jednak urlop trzeba sobie zrobić. Lista książek do przeczytania zrobiona, kapownik przygotowany. Jeszcze tylko pozbawić się netu na dwa tygodnie... Sami spróbujcie kiedyś tego. Ja tymczasem wracam do pakowania. Do przeczytania potem.


4 komentarze:

  1. Świetny blog, zapraszam do siebie jestem tu nowa. http://morningdew99.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło, ale ogólnie hmm... jak na zachętę do odwiedzenia Twojego bloga, to trochę słabo

      Usuń
  2. Moje ulubione zapomniane słowo to huncwot. Bardzo się ucieszyłam, kiedy w polskim tłumaczeniu Harry'ego Pottera pojawiła się "Mapa Huncwotów".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pan Andrzej Polkowski odwalił kawał niesamowitej roboty przy tłumaczeniu wszystkich części Pottera, za co wielkie dzięki mu po stokroć :)

      Usuń