poniedziałek, 14 września 2015

Książkoterapia w lawendowym pokoju

Jakoś tak w zeszłym roku na portalu lubimyczytac.pl znalazłam zapowiedź książki, która w zasadzie z miejsca sprawiła, że zapragnęłam ją mieć. Jej główny bohater prowadził księgarnię, o wdzięcznej nazwie "Apteka literacka" i sprzedawał "pacjentom" takie powieści, jakie akurat były im potrzebne. Po krótkiej rozmowie, kilku celnych pytaniach, potrafił "zdiagnozować" duchowe problemy danej osoby i zalecić odpowiednią, literacką kurację. Mając w pamięci to, ile razy książki mi pomogły, z miejsca chciałam odnaleźć taką księgarnie, gdzie miły pan sprzedawca poleciłby mi dzieło adekwatnie pasujące do mojego stanu duszy. I przepadłabym wówczas zupełnie, starając się jak najczęściej tam przychodzić, rozmawiać i wydawać tak z trudem zaoszczędzone pieniądze. Bo nie ma czegoś jak za dużo książek. A skoro nie mogłam mieć niczego takiego już za raz, w tej chwili, postanowiłam zdobyć chociaż powieść, która by mi o tym opowiedziała. Mówię oczywiście o "Lawendowym pokoju" Niny George.


Mimo że pola lawendy tak pięknie wyglądają, to zupełnie nie pasuje do treści. Podobnie jak cytat umieszczony na okładce.

Muszę przyznać, że nie czytałam wcześniej żadnych "zachwycających się" recenzji i może to był błąd, ponieważ wówczas zapaliłaby mi się lampka ostrzegawcza. Tym bardziej, jeśli dowiedziałabym się, że książkę poleca Anna Mucha, gdyż to samo w sobie bez wątpienia ostudziłoby mój entuzjazm. Ale nie. Ja uczepiłam się tej jednej frazy "Apteka Literacka" i w sumie wyobrażałam sobie nie wiadomo co. Chociaż nie. Dobrze wiem czego oczekiwałam. Miałam nadzieję na historię opisującą problemy różnych ludzi, w których rozwiązaniu pomógł Jean Perdu i książki. Gdzieś tam w finale nastąpiłoby spektakularne wyjaśnienie jego tajemnicy i wszyscy żyliby długo i szczęśliwie. I tak było. Przez jakieś 30-40 pierwszych stron. Wówczas byłam przekonana, że powieść ta stanie się moją ulubioną pozycją spoza fantastyki. Ech, dawno się tak nie pomyliłam co do książki. Najmniej z tego wszystkiego podobało mi się zakończenie. Uwierzcie mi, chciałabym Wam teraz wyłuszczyć punkt po punkcie, co główny bohater zrobił źle, ale obawiam się, że byłoby to zbyt wielkim spoilerem. Jedyne co mogę powiedzieć to to, że na miejscu Jeana postąpiłabym zupełnie inaczej.

I tak w moim wnętrzu pozostał niedosyt. Powstała we mnie pilna potrzeba posiadania "leczniczej" powieści, ale nie było czym i jak jej zaspokoić. Bo chciałam, żeby ktoś mi takową polecił. By osoba znająca mnie mniej lub bardziej przyszła i powiedziała "Przeczytaj TO! To Ci pomoże". Sama nie raz potrafiłam sobie "zaaplikować" skuteczny środek, ale głównie polegając na moich wcześniejszych doświadczeniach. Dlatego też, gdy potrzebowałam podbudować swoją wiarę w możliwości pojedynczego człowieka (np. mnie) czytałam "Dom na Sekwanie", kiedy potrzebowałam rozbawienia sięgałam po "Różę Selerbergu", kiedy tak strasznie chciałam wierzyć w ludzi zawsze czekało na mnie "W moim Mitford", a kiedy tęskniłam za historią o miłości, sięgałam  po "Spóźnionych kochanków" (nie dziwi Was, że niemal nie wymieniłam nic związanego z fantastyką, bo mnie tak). Ale ile razy można czytać te same książki? No dobra, dużo, jednakowoż czasem przydaje się odmiana. Poza tym nie na wszystkie "smutki duszy" znam odpowiednią receptę. Czasem udaje mi się coś znaleźć przez przypadek. Pamiętam jak pod wpływem impulsu kupiłam w antykwariacie "Alchemika" i po jego lekturze stwierdziłam, że właśnie coś takiego w tym konkretnym momencie było mi potrzebne, ale czy zawsze można liczyć na szczęśliwe zrządzenie losu?


Podnoszący na duchu obrazek o czytaniu książek.

Okazało się, że istota, która mogłaby mi pomóc jednak istnieje i zajmuje się "książkoterapią". Jakiś czas temu Hadynka z Rozkmin wrzuciła na swoją TwarzoKsiążkę link do artykułu z New Yorkera "Can reading make you hapier?". Wynika z niego ni mniej ni więcej, że w Londynie pracuje osoba pełniąca funkcję "biblioterapeuty" (ang. bibliotherapist) i to co najmniej od kilku lat. Po raz kolejny uświadomiłam sobie jak mało wiem o rzeczach około książkowych i zaczęłam czytać. Tak w skrócie (resztę na pewno doczytacie sami), autorka tekstu opowiedziała o czymś na kształt kwestionariusza, zawierającego pytania o najdziwniejsze książkowe zwyczaje, nad którymi człowiek się zwyczajnie nie zastanawia. Potem przyszły zapytania o sprawy bardziej osobiste, związane z rodziną i życiem. Na końcu, w mailu zwrotnym, dostała listę książek, które powinna przeczytać i to robiła. Stopniowo. We własnym tempie. Wtedy, kiedy tego potrzebowała. I okazało się, że te tytuły jej pomogły w kilku ciężkich momentach. Dalej można dowiedzieć się co nieco o historii biblioterapii (choć termin książkoterapia wydaje mi się bardziej adekwatny; przedrostek bibilo- potrafi nieco sprowadzić na manowce, sugerując terapię Biblią) oraz o jej współczesnych (oczywiście zagranicznych) formach.

No tak, teraz już wiem, że zwyczajnie przydałoby mi się spotkanie z "książkoterapeutą". Z ciekawości zaczęłam szukać informacji o polskiej wersji tej specjalności i trafiłam na stronę Polskiego Towarzystwa Bibiloterapeutycznego - stronę tak smutną, przykrą i bezduszną jaką tylko co poniektórzy Polacy potrafią stworzyć. Znów poczułam ukłucie zawodu, choć może to znów był wynik moich "niemożliwych" oczekiwań, że ludzie się tym zajmujący będą pałać do książek taką samą miłością jak przeciętny bibliofil. No cóż, może to dlatego, że strona przeznaczona jest dla biblioterapeutów a nie dla ich "pacjentów". Z ciekawości zajrzałam do ich biuletynu, którego stare numery można przeczytać online i mój zawód jeszcze się pogłębił. Znalazłam w nim scenariusze przykładowych "psychologicznych" pogadanek z gimnazjalistami, gdzie teksty literackie miały za zadanie, przynajmniej w mojej opinii, jedynie zilustrować to co chciał przekazać terapeuta. Nie, zdecydowanie nie tego szukałam.


I kolejna czytelniczo-motywująca grafika.

Czytając tekst o angielskiej "książkoterapii" miałam wrażenie, że działa to na tej samej zasadzie, co wizyta u lekarza: opowiadamy o nas, o tym co nam dolega, a on wypisuje "receptę", na której może się znaleźć dosłownie każda powieść, jaka została wydana na świcie, byleby tylko nam pomogła. W polskim wydaniu mam wrażenie, że chodzi o to aby czytać jedynie te pozycje, ogólnie przyjęte za pomocne. Posługując się nieco nomenklaturą farmaceutyczną (coś w końcu z tych studiów mi zostało) zamiast "terapii celowanej", dopasowanej do indywidualnych potrzeb pacjenta, dostajemy terapię uniwersalną, która statystycznie rzecz biorąc powinna się sprawdzić. Tylko że statystyczny człowiek nie istnieje. Gdzie tu logika, gdzie tu sens? Choć może ja to źle odbieram, nie rozumiem właściwie, nie dostrzegam całościowego obrazu sytuacji... Możliwe, że całkowicie mylę się w swoim osądzie, tylko że możliwe też, że mam rację i co wtedy?

Po zastanowieniu stwierdzam, że nie pozostaje mi nic innego, jak wciąż podążać za pierwotną koncepcją, która przyświecała mi przy tworzeniu tego wpisu. Trzeba zwyczajnie poszukać pasjonata, kogoś kto na książkach zjadł wszystkie zęby. Bibliofila z krwi i kości, któremu z trudem przychodzi rozstanie się nawet z najgorszą powieścią, obdarzonego darem empatii i zrozumienia, ze smykałką do psychologi i dobry okiem do ludzkich problemów. Kogoś takiego jak Jean Perdu, za nim postąpił tak jak nie powinien.


4 komentarze:

  1. Ha! Czyli Ciebie też zaciekawił ten artykuł? Czytając go wyobrażałam sobie, jak to by było. Mieć taką osobę w zasięgu klawiatury, rozmawiać o problemach, leczyć i koić rany przez polecone powieści czy tomiki, które trafiłyby dokładnie w ten punkt, co trzeba. Ale cóż.

    Czy to nie jest tak, że można taką osobę znaleźć w osobie znajomego bibliotekarza? W gimnazjum tak się czułam. Prosiłam o coś nieokreślonego i dostawałam coś fajnego. Pani bibliotekarka była najlepsza na świecie.

    Tak czy siak, nie wiem, czy się nadaję i czy jestem aż takim znawcą, ale zawsze mogę spróbować na tyle, na ile potrafię. Wal śmiało!

    P.S. "Mimo że pola lawendy tak pięknie wyglądają, to zupełnie nie pasuje do treści. Podobnie jak cytat umieszczony na okładce." - uwielbiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście! czekałam tylko na dobry układ gwiazd, żeby coś słusznego o nim napisać i proszę :)

      Wiesz, wyobrażałam sobie niemal dokładnie to samo, tylko zamiast przy komputerze, umieściłam taką osobę ze mną w kawiarni przy kawie :P A pań/panów bibliotekarek to się nie docenia! O! Takie moje skromne zdanie, choć na tak fajną bibliotekarkę jeszcze nie trafiłam :P

      Usuń