sobota, 16 stycznia 2016

Jednym ciosem, czyli bohater hobbystyczny

Nie znam się na mandze, ani tym bardziej na anime. Nie poświęciłam lat z życia na oglądanie kolejnych animacji. Te kilka tytułów, które poznałam, jest absolutnym kanonem, podstawą, jaką przynajmniej raz w życiu powinno się obejrzeć. Jednak to wciąż kropla w morzu wiedzy, ale bądź co bądź nauczyły mnie szacunku do tego gatunku. Płakałam, śmiałam się, wzruszałam się i miałam koszmary z powodu różnych produkcji tego typu. Cała masa uczuć, których nie spodziewałam się, zachęcona do wspólnych seansów. Co nie zmienia faktu, że moja wiedza w tym temacie pozwala co najwyżej na rozumienie internetowych memów. Jednakże, jako zapalona czytelniczka, znam się na bohaterach wszelkiej maści począwszy od patetycznych herosów, przez pół-ludzkich trykociarzy, na mrocznych wojownikach skończywszy. Los, patos i wielka siła, z którą wiąże się nie mniejsza odpowiedzialności, to wszystko było mi znane z mniej lub bardziej literackich form fabularnych. Aczkolwiek żaden ze znanych mi śmiałków nie wyróżniał się w taki sposób jak Saitama.


W sumie przydało by się skromne intro, które jest jednym z naprawdę arcyzacnych openingów jakie miałam okazję obejrzeć.

Wszystko zaczęło się dla mnie jakieś trzy lata temu, kiedy mój Luby usilnie namawiał mnie do przeczytania pewnej, internetowej mangi, której główną postacią był bezrobotny dwudziestokilkulatek o niczym nie wyróżniającej się fizis przeciętnego ziemniaka. Przebrnęłam przez kilka naprawdę zabawnych rozdziałów, a potem porzuciłam czytanie tego dziełka, co do tej pory Luby mi wypomina. Powodów takiego stanu rzeczy mogło być kilka: studia, niechęć do czytania na komputerze, brak czasu, dopiero co raczkująca sympatia do mang albo, co tu dużo ukrywać, nie rozwinięta jeszcze dojrzałość literacka (co wcale nie oznacza, że teraz osiągnęła jakieś apogeum znawstwa, ale wówczas wyglądało to po prostu gorzej). Kiedy więc w październiku zeszłego ogłoszono premierę anime na podstawie właśnie tej mangi, Luby stwierdził, że tym razem mi nie daruje. I słusznie, ponieważ teraz dla odmiany ją doceniłam. Oczywiście mowa o produkcji "One-Punch Man", która ostatnimi czasy stała się hitem wśród wielbicieli gatunku.

Jakby Wam tu teraz opowiedzieć o treści, żeby nie czynić zbyt dużych spoilerów, by zachęcić do samodzielnego sięgnięcia po mangę, czy też obejrzenia anime, mimo że nie jesteście fanami "japońskich bajek"? Cóż, pomysł na fabułę jest zabójczo prosty: Saitama jest bohaterem, który wszystkich swoich przeciwników powala jednym ciosem (ONE-PUNCH-MAN... kto by pomyślał), przy czym ma tak przeciętną fizjonomię, że jest lekceważony przez wszystkich w zasadzie od pierwszego wejrzenia. Niby nic, ale przemyślcie chwilę konsekwencje takiej koncepcji. Wyobrażacie sobie pojedynek Batamna z Bane'em, który zakończył by się po jednym uderzeniu? Bitwę o Nowy York, w trakcie której chitauri padają jak muchy i praktycznie nie są wyzwaniem? Anihilację Saurona po spotkaniu z pięścią w czerwonej, gumowej rękawiczce? Spytacie gdzie tu sens, gdzie logika? Przecież tak epickie pojedynki są siłą napędową fabuł wszelkiego sortu! Otóż chodzi o skierowanie uwagi widza/czytelnika w inną stronę. Co nie znaczy, że OPM jest ich pozbawiony. Pojawiają się one w każdym odcinku wyreżyserowane z tym specyficznym przerysowaniem, i wyolbrzymieniem charakterystycznym dla superbohaterskich produkcji. Ogołocono je jedynie z epicko długich monologów złoczyńców i herosów, z taką lubością dogłębnie wyjaśniających swoje poczynania.

Najlepszy z tego wszystkiego jest dwojaki sposób rysowania Saitamy: z jednej strony nijako-ziemniakowy, a z drugiej hmmm zdecydowanie sprzyjający określeniu mianem herosa.

I znów pojawia się bunt. Przecież bez tego produkcja staje się tylko rąbanką i to do tego krótką, skoro koleś załatwia wszystkich jednym ciosem! Sęk w tym, że nie o to chodzi! Kiedy oglądamy produkcję superbohaterską ze świadomością, że kiedy główna postać pojawi się na ekranie, przeciwnik zostanie w zasadzie bez trudu anihilowany, naprawdę skupiamy się na innych rzeczach. Zadajemy sobie pytania i jesteśmy zmuszani do przemyśleń nad istotą bohaterstwa. OPM przez humor, frywolność i wyolbrzymienia zwraca nam uwagę na rzeczy, o których nie pomyślelibyśmy w trakcie seansu "Avengersów" czy "Władcy Pierścieni". Saitama będąc najpotężniejszą istotą na planecie (i nie tylko) ma to w tak głębokim poważaniu, że chyba bardziej już nie można. Do tego całą swoją postawą pragnie zwrócić naszą uwagę w kierunku innych członków Heroses Asociation, szczególnie tych niekoniecznie obdarzonych jakimiś szczególnymi zdolnościami, a właśnie wolą działania.

Seria "One-Punch Man" to cudownie słodoko-gorzki obraz istoty superbohaterstwa, ukryty pod płaszczykiem humoru i parodii. Bo cóż lepiej ukazuje nam nasze wady i zalety niż inteligentny i cięty dowcip? Z jakiegoś powodu królowie trzymali przecież błaznów na swoich dworach i niekoniecznie chodziło tu tylko o rozrywkę. Dlatego też jeśli macie dość klasycznych trykociarzy i szukacie czegoś innego, niekoniecznie tak mrocznego i śmiertelnie poważnego jak ostatnie produkcje ze stajni DC i Marvela, zapraszam Was do obejrzenia OPM. To tylko 12 odcinków, a jeśli Wam się nie spodoba, zawsze możecie przerwać.

I opening na koniec. Nie mogłam się oprzeć przed wrzuceniem go

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz