czwartek, 21 stycznia 2016

W "Labiryncie Śniących Książek", czyli witaj Księgogrodzie.

Od kiedy miałam tę czystą przyjemność poznać przygody Hildegunsta Rzeźbiarza Mitów w "Mieście Śniących Książek", Walter Moers stał się moim ulubionym, niemieckim pisarzem. Trudno też dziwić się mej skromnej osobie, że postawiłam sobie za punkt honoru zgromadzenie wszystkich jego powieści, jakie u nas przetłumaczono i wydano. Niestety moja znikoma znajomość niemieckiego, a raczej jej brak (mimo sześciu lat nauki języka naszych sąsiadów zza Odry, wciąż najlepiej są mi znane najpopularniejsze zwroty ze starych filmów wojennych), nie pozwala na zapoznanie się z tymi dziełami w oryginale. Przy czym stwierdzam, że musiałby to być dla mnie język ojczysty, żebym była w stanie wyłapać wszelkie niuanse jakimi posługiwał się autor. Nie mniej jednak pani Katarzyna Bena odwala w tym miejscu kawał nieocenionej, wspaniałej roboty, za co należą jej się stokrotne dzięki i błogosławieństwa wszelakie. Wracając jednak do meritum. Jak zapewne mogliście się domyśleć, przy pierwszym poważniejszym zastrzyku gotówki nabyłam moje ukochane "Miasto...", ale chyba nie byłabym sobą, gdybym nie wykorzystała okazji i nie zdobyła przy tym książki opisującej dalsze przygody mojego ulubionego Twierdzosmoczanina. W przerwie pomiędzy jedną a drugą recenzencką lekturą obowiązkową, posłuchajcie, co przydarzyło się Hildegunstowi w "Labiryncie Śniących Książek".
Nieodmiennie fascynują mnie ilustracje własnoręcznie stworzone przez autora. Bo któż lepiej wie, jak wyglądają opisane przez niego postaci od niego samego.

Po ucieczce w trakcie pożaru Księgogrodu, na Rzeźbiarza Mitów spłynął Orm - kosmiczna moc wypełniająca największych pisarzy Camonii. Nauki Króla Cieni nie poszły w las, a i znajomość alfabetu gwiazd też na coś się przydała. Hidegunst stał się największym pisarzem jakiego nosiła ziemia, wychwalanym i ubóstwianym za życia. Dwieście lat wielbienia i przekonania o własnej nieomylności zrobiło z niego tłustego megalomana o bardzo ciężkim charakterze, na którego Orm już od dawna nie spływa. Wszystko zmienia się, gdy dostaje list, który jest najbardziej chałowatym tekstem literackim jaki w życiu czytał. Możecie sobie wyobrazić jego zdumienie, kiedy odkrywa, że jego autor perfekcyjnie naśladuje obecny styl Hildegunsta. Nawet podpis podrabia idealnie. List ten bez wątpienia zakończyłby swój żywot w płomieniach, gdyby nie jedno, jedyne zadnie, krótkie postscriptum, które sprawia, że wygodnicki smok w końcu rusza na wyprawę. "Król Cieni powrócił". Te trzy słowa zmuszają Rzeźbiarza Mitów do powrotu  do Księgogrodu - miasta nieodwiedzanego przezeń od dwustu lat - spotkania starych przyjaciół, a także zmierzenia się oko w oko ze swoimi największymi lękami. 

Wszystko zaczęło się od groźby i to nie byle jakiej, bo groźby śmierci każdego czytającego tę książkę. Od dobrze znanego miłośnikom "Miasta..." oddzielenia ziaren od plew. by w dalszej przygodzie Hildegunstowi towarzyszyli tylko ci najodważniejsi, bez lęku w sercu i z zamiłowaniem do przygód. Potem było gorzej. Rzeźbiarz Mitów okazuje się bufonem, którego ciężko zdzierżyć jako narratora. Aż trudno uwierzyć, że ten młody i pełen pasji Twierdzosmoczanin, zmienił się w marudnego hipochondryka bez polotu, ale za to z tandetnym piórem. Autor doskonale oddał zmianę, jaka w nim zaszła. Moim zdaniem, aż za dobrze. Naprawdę trudno było przebrnąć przez całą tę bufonadę odstawianą przez smoka. W zasadzie przy dalszej lekturze trzymały mnie tylko dwie rzeczy: możliwość ponownego "odwiedzenia" Buchlingów, a także informacja o Królu Cieni. Nie wiem jak Wy, ale ja po lekturze "Miasta..." pokochałam tę mroczną i tragiczną postać. Jego śmierć nieraz wycisnęła mi łzy z oczu i napawała niewytłumaczalnym smutkiem, dlatego jakakolwiek informacja o tym, że mógłby przeżyć pożar Księgogrodu, wywoływała u mnie szczerą nadzieję. Dlatego czytałam dalej. Liczyłam na to, że Homunkolosus potrząśnie Hildegunstem jak niesfornym dzieciakiem, a ten przestanie być w końcu taki nadęty i zajmie się pisaniem jak dobremu autorowi przystało.
Jedna z grafik jaką możecie znaleźć na stronie autora.

O ile wcześniejsz podróż do Księgogrodu z młodym, ciekawskim smokiem była przejmująca i pełna pasji, o tyle z tym "pisarskim bożyszczem tłumów" trudno było wytrzymać. Hipochondryczne wstawki i urażone ambicje nie sprzyjają rozwojowi fabuły. Jednak w momencie, kiedy Hidegunst spotykał Owidiosa Szlifierza Wersów - Twierdzosmoczanina, którego w "Mieście..." widział na Cmentarzu Zapomnianych Poetów - zrozumiałam, że nie jest wina autora lecz celowy zamysł. Opowieść snutą przez Owidiosa znów czyta się cudnie, z widoczną werwą i pasją jakie towarzyszyły przy jej tworzeniu. Koncepcyjna słuszność ukazania Rzeźbiarza Mitów w ten a nie inny sposób, stała się dla mnie jasna, a tym samym łatwiejsza do przełknięcia. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że Moers w ten sposób chciał pokazać jak sukces literacki może wpłynąć na różnych pisarzy. Zakładam, że w przypadku głównego bohatera użył znacznego przerysowania, choć nie jestem tego tak do konca pewna. Na szczęście Ksiegogród ponownie wpływa na Hidegunsta, więc w miarę lektury jest coraz to lepiej. W trakcie czytania przeżywa się jeszcze tylko jeden ciężki moment, kiedy autor przez dłuższy czas streszcza nam "Miasto Śniących Książek". Co prawda robi to w dość zaskakujący sposób, ale nie mniej nie było to dla mnie tak ciekawe, ponieważ nie tak dawno sama powróciłam do lektury "Miasta...". Jednak osoby, które jako pierwszy miałyby w dłoniach "Labirynt..." w ogóle by tego nie odczuły. Wówczas pewnie chciałyby jak najszybciej poznać początek tej historii, więc taki zabieg należy wybaczyć. Tak po prawdzie ja i tak czekałam głównie na Buchlingi i Króla Cieni. I może też właśnie dlatego, wraz z końcem lektury spadło na mnie jedno z największych literackich rozczarowań ostatnich miesięcy. "Labirynt Śniących Książek" jest tylko pierwszą częścią i to urwaną w takim momencie, że chciałam wyć z niecierpliwości. Takich rzeczy czytelnikowi (zakochanemu czytelnikowi) się nie robi. 

Oczywiście informacje o kontynuacji ("Zamku Śniących Książek") przewijały się przez internet ale byłam przekonana, że różnica pomiędzy nim a "Labirytntem..." będzie podobna jak między "Labiryntem..." a "Miastem..." (czyli jakieś dwieście lat życia smoka). O ja naiwna... No cóż, może zniosłabym to jakoś, gdybym na stronie domowej autora znalazła informacje o niemieckim wydaniu "Zamku..." łudząc się tym samym, że czekam jedynie na polski przekład. Znów nic bardziej mylnego. Nawet niemiecka wersja nie istnieje i nie zapowiada się, by powstała w najbliższym czasie... Nie można mieć wszystkiego.
I figurka Rzeźbiarza Mitów istniejąca gdzieś w przestrzeni. Ech nawet nie chce myśleć, kiedy będzie można ją kupić.

No cóż, jeśli zbyt dużo uczuć wkłada się w odbiór książki, należy być przygotowanym, że może się to tak skończyć. Nie mniej jednak mam wrażenie, że "Labirynt Śniących Książek" to genialna powieść. A czemu tylko mam takie wrażenie, a nie stwierdzam tego z całą pewnością swojego istnienia? Obawiam się, że moja wiedza literacka jest zbyt mała, żeby tak orzec. To, co pozwalały mi odkryć moje skromne wiadomości wprawiało mnie w nie lada zachwyt i konsternacje. Dlaczego? Bo miałam bolesną świadomość, że tego jest znacznie, znacznie więcej. Każdy rozszyfrowany anagram, każda subtelna podpowiedź treści, która naprowadzała mnie na właściwe rozwiązanie z miejsca czyniła mnie dumną z samej siebie. A kiedy mi się to nie udawało, pokonana sięgałam do podpowiedzi tłumaczki. Co w tym złego spytacie? To że chciałabym sama to wiedzieć! Byłam w takim stanie, że rozważałam poświęcenie całego roku czytelniczego na samodzielne nadrobienie tych zaległość. Ja, zapalona fantastka, chciałam na rok porzucić swój ulubiony gatunek literacki, tylko dlatego jakaś książka, notabene fantastyczna, zmotywowała mnie do tego. Tak potrafiła wpłynąć na mnie tylko pani N. - najwspanialsza polonistka na świecie, której to listę polecajek mam wciąż zapisaną w jednym z pamiętników. Czy rozumiecie czym naprawdę jest ta książka?

Walter Moers jest niezwykłym pisarzem. Swoją jedną powieścią wywołał u mnie całą karuzelę emocji tak, że nie byłam w stanie usiedzieć spokojnie podczas czytania. Dla osób postronnych musiałam wyglądać cokolwiek dziwnie płacząc, śmiejąc się, marszcząc groźnie czoło czy tuląc kanciaste tomiszcze do piersi. Autor nie pozwolił mi czytelniczo zgnuśnieć, dostając dokładnie to, czego bym chciała. Wiem, że w oczekiwaniu na kontynuację, nie raz jeszcze sięgnę po "Labirynt...", żeby znów je przeżyć, czy sprawdzić jak się mają moje postępy w nadrabianiu klasyków. A wszystko dlatego, że zawsze wydawało mi się, iż najlepsze, co pisarz może zrobić dla czytelnika, to stworzenie książki, która coś w nim zmienia, porusza, wywołuje solidną dawkę emocji, uczuć nieraz mocno ze sobą sprzecznych. Natomiast najgorszym efektem, jaki może uzyskać, jest obojętność czytacza. Na szczęście tej powieści to nie grozi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz