W zeszłoroczne wakacje miałam tę niepowtarzalną okazję odwiedzić stolicę słonecznej Italii i fakt, faktem długo zastanawiałam się czy o tym pisać. Jakby nie było, nieco się to mija z ogólną ideą tego bloga, ale patrząc po tym z jaką przychylnością przyjęliście mój wpis okołokawowy, postanowiłam nieco zaryzykować i Wam o tym opowiedzieć. Jak możecie się spodziewać, będzie to opis bardzo subiektywny, niezwykle nie-przewodnikowy i poparty masą nieprofesjonalnych zdjęć z mojej "mydelniczki". Jakby tego było mało, wszystko zostanie opisane bez konkretnego "planu wycieczki", na zasadzie wolnych skojarzeń, jakie nasuną mi się w trakcie pisanie, więc nie mówcie potem, że nie zostaliście ostrzeżeni.
Pierwszym, co jednak należy powiedzieć o podróży do Rzymu, jest fakt, że jeśli potraficie się ekonomicznie spakować i kupić bilety dostatecznie wcześnie (zadowalając się oczywiście opcją tanich lotów) to koszt przelotu w dwie strony potrafi się zamknąć w kwocie 300-350 złotych. Tylko fakt, tu trzeba mieć trochę szczęścia albo regularnie sprawdzać ceny w interesującym nas miesiącu. Kiedy my wybraliśmy termin, który pasował nam finansowo, dwa dni później okazało się, że jeden z lotów jeszcze staniał, więc nie narzekaliśmy z tego powodu, jednakże zawsze mogło być na odwrót. Co jest naprawdę fajne, lot do Rzymu zajmuje mniej czasu niż przejazd PKSem z Łodzi do Kielc, więc w sumie człowiek nie zdąży się wygodnie rozsiąść, a już trzeba się zbierać. Przy czym wszystkie około wylotowe i przylotowe rzeczy również trwają dłużej niż sam przelot, przez co można je odbierać jako marnotrawienie czasu, ale co poradzić. Tego akurat się nie przyspieszy.
Po przybyciu na miejsce i wyjściu z lotniska pierwszym co nas wita jest żar lejący się z nieba, szczególnie, jeśli postanowiliście się udać do Włoch w sierpniu. Uwierzcie mi, nie jest to najlepszy miesiąc do zwiedzania Rzymu. Sami mieszkańcy miasta zdają się to potwierdzać, biorąc w tym okresie urlopy i wyjeżdżając na prowincje, byle dalej od dusznej i zatłoczonej stolicy. Zbyt dobra pogada przynosząca niekończący się skwar naprawdę nie sprzyja zwiedzaniu. Asfalt promieniuje ciepłem, w wielu miejscach topi się, odkształca i jest przepełniony turystami, którzy dodatkowo wydzielają swoje ciepło. Nad morzem bywa nieco lepiej. Szczególnie jeżeli rozsądnie wybierze się popołudniową porę, kiedy to piasek nie jest już tak nagrzany, że nie można po nim chodzić nawet w klapkach a parasole i leżaki do wynajęcia są za połowę ceny. Tak, wówczas można nic nie robić sobie z gorąca, bo woda choć obłędnie słona (w porównaniu do Bałtyku), jest też niesamowicie ciepła. Nie ma tu mowy o "hartowaniu" chłodem jak po wejściu do akwenów na naszej szerokości geograficznej. Jest za to przyjemne ciepło jakże odmienne od żaru otoczenia, w którym przyszło nam przebywać.
O ile na sierpniowe temperatury powietrza można narzekać, o tyle na przygotowanie miasta do upałów już nie wypada. Włócząc się po rzymskich uliczkach, co jakiś czas natrafia się permanentnie czynne źródła wody głębinowej, gdzie można ugasić pragnienie lub uzupełnić butelki na drogę. Te swoiste wodopoje znajdzie się także na terenie mniej lub bardziej rozległych powierzchniowo zabytków. I choć w tych konkretnych miejscach zwykle ustawiona jest już kolejka turystów, to nikt przecież nie będzie marudził, bo wszyscy zdążą się napić. Oczywiście, są i tacy, którzy na upałach i spragnionych chłodu turystach pragną zarobić. Dlatego też w najgorętsze dni można był spotkać panów o nieco ciemniejszej karnacji, uparcie dźwigających worki wypełnione półlitrowymi butelkami z najtańszą, sklepową wodą mineralną. Jaka była ich przewaga nad miejskimi źródłami? Ich woda była tak mocno zmrożona, że w większości przypadków stanowiła sam lód. Ale przyznajmy sobie szczerze, kto po kilku godzinach łażenia po nagrzanym mieście, nie skusiłby się na tak schłodzony napój? Chyba nie muszę odpowiadać na to pytanie. Ogólnie ci panowie stanowili dla mnie pewien niezwykły fenomen handlowy. Raz, że zdawali się mówić w każdym języku świata, a słysząc, że jesteśmy z polski z miejsca oferowali różańce i obrazki z Janem Pawłem II, a dwa, potrafili się przebranżowić w niesamowitym wprost tempie. Jeśli w upał sprzedawali wodę-lód i selfie-sticki, to w piętnaście minut od rozpoczęcia się deszczu, potrafili chodzić z parasolkami i płaszczami przeciwdeszczowymi najtańszego sortu. Ale wiadomo jak to jest z człowiekiem w potrzebie.
Jeśli chodzi o same zabytki czy zwiedzanie Rzymu, fajnym jest to, że wiele miejsc można odwiedzić za darmo, snuć się pomiędzy starymi budowlami, pamiętającymi czasy Juliusza Cezara jak w przypadku Forum Imperiali. Wiele ze starożytnych konstrukcji zostało wtopione, zaadaptowane i unowocześnione, tworząc nieco groteskowe pod względem architektonicznym struktury, jakoś dziwnie kojarzące mi się z tworem Frankensteina. Ponadto wszystkie co ważniejsze i bardziej znane zabytki znajdują się w swoim bliskim sąsiedztwie. Człowiek zaopatrzony wygodne buty i dużą dozę samozaparcia, mógłby spokojnie zwiedzić je wszystkie w ciągu dwóch dni. Dlatego też tak popularne są autokary widokowe, które zapewniają turystom szybki objazd po najważniejszych miejscach w Rzymie. Ale po co, kiedy wszystko odbywa się w takim tempie, że w zasadzie na nic poza zrobieniem pamiątkowej fotki nie ma czasu. Moim zdaniem już lepiej powłóczyć się z mapą po rzymskich uliczkach i nawet nieco zabłądzić, by móc samemu to sobie na spokojnie obejrzeć. Człowiek nie wie czym się wówczas zachwyci czy zawiedzie. Największe rozczarowanie poznawcze przeżyłam w trakcie wizyty w Koloseum. Wszakże to obowiązkowy punkt programu każdej wycieczki po Rzymie. I naprawdę mam tu namyśli KAŻDĄ wycieczkę, o czym może świadczyć mnogość ludzi starających się obejrzeć arenę, na której lwy rozszarpywały pierwszych chrześcijan a gladiatorzy pragnęli zdobyć przychylność tłumu i cezara. Jakoś trudno napawać się atmosferą tego miejsca, kiedy każdy cię popycha, poszturchuje, je, pije, szuka zagubionego dziecka, pokrzykuje, robi zdjęcia... I to wszystko pomnożone przez setki, tysiące zwiedzających. W upale. Gdzie nie uświadczy się najmniejszego powiewu wiatru. Naprawdę przemyślcie swoją wizytę w Koloseum.
Rzymska panorama wprost ze wzgórza widokowego na którym stoi Rzymskie Obserwatorium Astronomiczne.
Pierwszym, co jednak należy powiedzieć o podróży do Rzymu, jest fakt, że jeśli potraficie się ekonomicznie spakować i kupić bilety dostatecznie wcześnie (zadowalając się oczywiście opcją tanich lotów) to koszt przelotu w dwie strony potrafi się zamknąć w kwocie 300-350 złotych. Tylko fakt, tu trzeba mieć trochę szczęścia albo regularnie sprawdzać ceny w interesującym nas miesiącu. Kiedy my wybraliśmy termin, który pasował nam finansowo, dwa dni później okazało się, że jeden z lotów jeszcze staniał, więc nie narzekaliśmy z tego powodu, jednakże zawsze mogło być na odwrót. Co jest naprawdę fajne, lot do Rzymu zajmuje mniej czasu niż przejazd PKSem z Łodzi do Kielc, więc w sumie człowiek nie zdąży się wygodnie rozsiąść, a już trzeba się zbierać. Przy czym wszystkie około wylotowe i przylotowe rzeczy również trwają dłużej niż sam przelot, przez co można je odbierać jako marnotrawienie czasu, ale co poradzić. Tego akurat się nie przyspieszy.
Po przybyciu na miejsce i wyjściu z lotniska pierwszym co nas wita jest żar lejący się z nieba, szczególnie, jeśli postanowiliście się udać do Włoch w sierpniu. Uwierzcie mi, nie jest to najlepszy miesiąc do zwiedzania Rzymu. Sami mieszkańcy miasta zdają się to potwierdzać, biorąc w tym okresie urlopy i wyjeżdżając na prowincje, byle dalej od dusznej i zatłoczonej stolicy. Zbyt dobra pogada przynosząca niekończący się skwar naprawdę nie sprzyja zwiedzaniu. Asfalt promieniuje ciepłem, w wielu miejscach topi się, odkształca i jest przepełniony turystami, którzy dodatkowo wydzielają swoje ciepło. Nad morzem bywa nieco lepiej. Szczególnie jeżeli rozsądnie wybierze się popołudniową porę, kiedy to piasek nie jest już tak nagrzany, że nie można po nim chodzić nawet w klapkach a parasole i leżaki do wynajęcia są za połowę ceny. Tak, wówczas można nic nie robić sobie z gorąca, bo woda choć obłędnie słona (w porównaniu do Bałtyku), jest też niesamowicie ciepła. Nie ma tu mowy o "hartowaniu" chłodem jak po wejściu do akwenów na naszej szerokości geograficznej. Jest za to przyjemne ciepło jakże odmienne od żaru otoczenia, w którym przyszło nam przebywać.
Taka tam fotka z Forum Romanum.
O ile na sierpniowe temperatury powietrza można narzekać, o tyle na przygotowanie miasta do upałów już nie wypada. Włócząc się po rzymskich uliczkach, co jakiś czas natrafia się permanentnie czynne źródła wody głębinowej, gdzie można ugasić pragnienie lub uzupełnić butelki na drogę. Te swoiste wodopoje znajdzie się także na terenie mniej lub bardziej rozległych powierzchniowo zabytków. I choć w tych konkretnych miejscach zwykle ustawiona jest już kolejka turystów, to nikt przecież nie będzie marudził, bo wszyscy zdążą się napić. Oczywiście, są i tacy, którzy na upałach i spragnionych chłodu turystach pragną zarobić. Dlatego też w najgorętsze dni można był spotkać panów o nieco ciemniejszej karnacji, uparcie dźwigających worki wypełnione półlitrowymi butelkami z najtańszą, sklepową wodą mineralną. Jaka była ich przewaga nad miejskimi źródłami? Ich woda była tak mocno zmrożona, że w większości przypadków stanowiła sam lód. Ale przyznajmy sobie szczerze, kto po kilku godzinach łażenia po nagrzanym mieście, nie skusiłby się na tak schłodzony napój? Chyba nie muszę odpowiadać na to pytanie. Ogólnie ci panowie stanowili dla mnie pewien niezwykły fenomen handlowy. Raz, że zdawali się mówić w każdym języku świata, a słysząc, że jesteśmy z polski z miejsca oferowali różańce i obrazki z Janem Pawłem II, a dwa, potrafili się przebranżowić w niesamowitym wprost tempie. Jeśli w upał sprzedawali wodę-lód i selfie-sticki, to w piętnaście minut od rozpoczęcia się deszczu, potrafili chodzić z parasolkami i płaszczami przeciwdeszczowymi najtańszego sortu. Ale wiadomo jak to jest z człowiekiem w potrzebie.
Jeśli chodzi o same zabytki czy zwiedzanie Rzymu, fajnym jest to, że wiele miejsc można odwiedzić za darmo, snuć się pomiędzy starymi budowlami, pamiętającymi czasy Juliusza Cezara jak w przypadku Forum Imperiali. Wiele ze starożytnych konstrukcji zostało wtopione, zaadaptowane i unowocześnione, tworząc nieco groteskowe pod względem architektonicznym struktury, jakoś dziwnie kojarzące mi się z tworem Frankensteina. Ponadto wszystkie co ważniejsze i bardziej znane zabytki znajdują się w swoim bliskim sąsiedztwie. Człowiek zaopatrzony wygodne buty i dużą dozę samozaparcia, mógłby spokojnie zwiedzić je wszystkie w ciągu dwóch dni. Dlatego też tak popularne są autokary widokowe, które zapewniają turystom szybki objazd po najważniejszych miejscach w Rzymie. Ale po co, kiedy wszystko odbywa się w takim tempie, że w zasadzie na nic poza zrobieniem pamiątkowej fotki nie ma czasu. Moim zdaniem już lepiej powłóczyć się z mapą po rzymskich uliczkach i nawet nieco zabłądzić, by móc samemu to sobie na spokojnie obejrzeć. Człowiek nie wie czym się wówczas zachwyci czy zawiedzie. Największe rozczarowanie poznawcze przeżyłam w trakcie wizyty w Koloseum. Wszakże to obowiązkowy punkt programu każdej wycieczki po Rzymie. I naprawdę mam tu namyśli KAŻDĄ wycieczkę, o czym może świadczyć mnogość ludzi starających się obejrzeć arenę, na której lwy rozszarpywały pierwszych chrześcijan a gladiatorzy pragnęli zdobyć przychylność tłumu i cezara. Jakoś trudno napawać się atmosferą tego miejsca, kiedy każdy cię popycha, poszturchuje, je, pije, szuka zagubionego dziecka, pokrzykuje, robi zdjęcia... I to wszystko pomnożone przez setki, tysiące zwiedzających. W upale. Gdzie nie uświadczy się najmniejszego powiewu wiatru. Naprawdę przemyślcie swoją wizytę w Koloseum.
I obowiązkowa fotka. W przewodnikach pewnie wycinają turystów w photoshopie.
Jakby w opozycji do tego stoi mój personalny zachwyt Forum Romanum i wzgórzem Palatynu - rozległym obszarem tuż przy Koloseum, po którym można się włóczyć godzinami i wszystkiego nie zobaczyć. Jest tam pełno ścieżek, dróżek i szlaków, za każdym razem prowadzących do coraz to ciekawszych ruin, fragmentów mozaik, misternych płaskorzeźb czy pobudzających wyobraźnie pozostałości świątyń. Nawet te monumentalne szczątki były w stanie wprawić człowieka w osłupienie, a co dopiero wyobrażenie ich świetności. Tym co mnie jeszcze zachwyciło były wąskie, brukowane uliczki odchodzące od Panteonu, gdzie przycupnięte były restauracyjki czy kawiarenki z mikroskopijnej wielkości ogródkami. Tam właśnie można by usiąść po spacerze po tłocznych, rzymskich ulicach, zamówić lampkę wina i rozkoszować się cieniem rzucanym przez okoliczne kamienice. Można by, gdyby nie tabuny turystów przewracających misterne płotki. Nie patrzących pod nogi zwiedzających, którzy muszą obfotografować każdy centymetr Wiecznego Miasta, nie zostawiając nic swojej pamięci. Bo po co obciążać swoją głowę, kiedy można mieć wszystko w postaci cyfrowej. Prawdę powiedziawszy, nic mnie tak nie kusi, jak wizyta w Rzymie poza sezonem i możliwość wypicia lampki wina w takim właśnie miejscu, by w ciszy chłonąć atmosferę tego miejsca. Może kiedyś, następnym razem.
Do rzeczy zachwycających nie tyle ducha, co i ciało należy bez wątpienia lodziarnia Old Bridge przy Watykanie. Traficie tam bez problemu idąc wzdłuż watykańskich murów i wypatrując największej kolejki w okolicy (nie licząc tej na Placu Świętego Piotra). A kolejka jest tam zawsze, nie ważne kiedy zajdziecie, a ludzie wciąż będą tam czekać w cierpliwości na chyba najlepsze włoskie lody. I nie, nie płaci się tam od gałki wielkości piąstki noworodka, tylko od wafelka/kubeczka, który, jak się można domyślać, dostępny jest w różnych wielkościach. Za każdym razem nieodmiennie możemy wybrać trzy najbardziej intensywne smaki, jakie przyszło nam jeść kiedykolwiek wcześniej. W konsekwencji za ok. 8 zł dostajemy tak zacnych rozmiarów, że w jakiejkolwiek polskiej lodziarni zapłacilibyśmy za niego drugie tyle. I, co chyba w tym wszystkim najbardziej intrygujące, obsługa mówi po polsku, czego nie uświadczy się w muzeach, lotniskach czy innych miejscach, po których turysta spodziewałby się wielojęzykowości. Kolejną dobrą rzeczą jaką możecie nabyć w rzymskich supermarketach, jest piwo Admiral z rzymskiego browaru. Sama aż sobie się dziwię, czemu ten jasny lager aż tak bardzo przypadł mi do gustu. Powiedziałbym, że było to najzwyklejsze w świecie piwo, gdyby nie fakt, że moje kubki smakowe mówiły mi coś innego. Choć może to właśnie ta gorąca włoska aura sprawiała, że to lekkie, delikatnie goryczkowe piwo tak idealnie gasiło pragnienie, a butelka 0,66l wydawała się więcej niż ekonomiczna. Może sami spróbujcie i powiedzcie mi, czy się zgadzacie?
W tak pięknych okolicznościach przyrody było mi dane raczyć się Admiralem. Na zdjęciu Via Appia Antica - najstarsza rzymska droga.
I tym sposobem niniejszy wpis już przerósł objętością moje zwyczajowe wypociny. A przecież nie opisałam Wam jeszcze wszystkiego! Nie wspomniałam o przepysznych "porkiettach" z małej knajpki pod Castel Gandolfo. Nie wspomniałam o setce fontann przy Wilii D'Este w Tivoli ani o czerwonych makach na Monte Cassino. Nie napomknęłam nawet o przedsiębiorczych handlowcach, sprzedających pamiątki "taniej niż w Biedronce", ani o artystach z Placu Navona, na których dzieła mogłabym patrzeć godzinami. Nawet nie wspomniałam o leniwych popołudniach w parku przy Obserwatorium Astronomicznym, wygodnych ławkach i pizzy z widokiem na Rzym. Już przez samo to wydaje mi się, że tekst mój jest niepełny, że nie oddaje w pełni tego, co przeżyłam. Bo gdzież jest miejsce na kolejkowe przygody na Placu Świętego Piotra albo samo zwiedzanie Kaplicy Sykstyńskiej? Gdzie przejażdżki metrem i strajk zapracowanych Włochów? Gdzie opowieść o prawdziwej włoskiej pizzy i pysznych rogalikach z marmoladą? No cóż poradzić, kiedy internet rządzi się własnymi prawami. Chyba, że macie ochotę na część drugą? Dajcie znać, wówczas pomyślimy, co z tym fantem zrobić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz