Dawno temu, bo jeszcze w trakcie trwania pierwszego roku działalności tego bloga, próbowałam Wam przybliżyć sylwetkę jednego z moich ulubionych, komiksowych detektywów - Dylana Doga. Było nie tyle związane z nieznajomością tej postaci w szerszych kręgach miłośników fantastyki, ale też z pojawieniem się plotki, że wydawnictwo Bum Projekt ma przejąć pałeczkę od Egmontu i wznowić wydawanie zeszytów z przygodami "detektywa mroku". Na szczęście sen okazał się jawą, a w plotce tej znalazła się cała masa prawdy i Dylan wrócił na półki księgarń. Dzięki temu na ostatnim MFKiG mogłam nabyć swój absolutnie własny egzemplarz. Jednak dopiero teraz (nie będę liczyć ile czasu minęło odkąd zagościł na mojej półce) doczekał się swojego czasu antenowego, co nie znaczy, że leżał nie przeczytany. Co jak co, ale nie zajrzeć do niego chyba nie dałabym rady.
Wpis okraszony zdjęciami robionymi moją prywatną "mydelniczką", przez co wyglądają tak jak widać. Zachęcam też do przeczytania poprzedniego wpisu o Dylanie Dogu, ponieważ pewnych rzeczy nie będę zawierać w obecnym.
Bum Projekt postanowiło nam zaserwować publikację zawierającą dwa zeszyty w jednym: "Golkondę!" i "Piątą porę roku", które stanowią kolejno 41. i 117. tom wciąż ukazującej się we Włoszech serii (361. tom zapowiedziano tam na październik tego roku). W Polsce ukazały się dość losowo wybrane albumy bez zachowania szczególnej chronologii (nie licząc dwóch podwójnych numerów wypuszczonych przez Egmont), dlatego też nieznajomość poprzednich, polskojęzycznych publikacji wcale nie zaburzy Wam postrzegania fabuły najnowszej. Tym bardziej, że Bum Projekt zadbało, by wydane przez nich zeszyty, choć delikatnie się zazębiały, mimo że we Włoszech pojawiły się w wielomiesięcznym odstępie. Co nie znaczy, że łącznie tworzą jedną, spójną historię.
"Golkonda!" rozpoczyna się niedorzeczną pomyłką w wykręcaniu numeru i "skalaniem" nietkniętego ludzką stopą miejsca, co spowodowało otwarcie portalu i pojawienie się na ziemi różnego rodzaju duchów, żywiołów i istot nadprzyrodzonych o specyficznym nastawieniu do ludzi. Oczywiście Dylan zostaje wplątany w całą zagadkę przez piękną kobietę, w której właściwie z miejsca się zakochuje (co nie jest niczym dziwnym w jego przypadku). Ponieważ niewiasta ta nazywa się Amber Cat, daje to Grouchowi pole do popisu w wymyślaniu psio-kocich żartów. Na zachwyt zasługują także tak klimatyczne drobiazgi jak prawdziwość utwory towarzyszącemu Dylanowi w drodze do pubu Inferno. Sprawdziłam. To "Night of the Demon" zespołu Demon - angielskiej grupy heavy metalowej, założonej w 1979 roku przez Dave'a Hilla i Mala Spoonera. A teraz zgadnijcie do kogo próbuje się dodzwonić Amber, gdy rozpętuje się całe zamieszanie? Albo spróbujcie domyślić się, jaki napis może widnieć nad wejściem do wcześniej wspomnianego przeze mnie pubu? Nawet bez niezwykle kulawej znajomości włoskiego i łaciny można było rozpoznać najbardziej znane nawiązanie do średniowiecznego, włoskiego poematu! A takich smaczków jest więcej.
I niezwykle klimatyczna muzyczka do posłuchania. Możecie sobie puścić i czytać dalej.
"Piąta pora roku", mimo iż pojawiają się w niej bohaterowie, których spotkaliśmy w "Golkondzie", jest zupełnie inną opowieścią. Zasadnicza różnica pomiędzy tymi albumami leży w stylu snucia historii. O ile pierwszy z nich jest połączeniem opowiadania grozy i filmowego slashera, gdzie krew leje się strumieniami (i uwierzcie mi, gdyby nie czarno-biała kolorystyka kadrów, graficy musieliby zużyć dużo czerwonej farby), posiadającym jednak przyczynowo-skutkową fabułę, o tyle w drugim, sprawa nie wygląda już tak prosto. "Piąta pora roku" jest przesycona surrealistycznymi metaforami i groteską, która nie tyle straszy, co szokuje. Sama opowieść do łatwych nie należy i trzeba się porządnie wczytać, żeby rozgryźć stylowe przenośnie jakie zaserwowali nam autorzy, ale i główną oś fabularną.
Cudowną sprawą w przypadku obu tomów, jak i całej serii o Dylanie Dogu, są humor i żarty obecne nie tylko w dialogach, ale i na samych grafikach np.: Dylan spacerujący po parku, w którym ustawiono znaki "NO DOGS". Tego rodzaju subtelne aluzje sprawiają, że nie można się skupiać wyłącznie na "dymkach", gdyż ominie nas połowa zabawy z odnajdywania ukrytych smaczków. A tych jest naprawdę wiele. Odniesienia do światowej literatur, muzyki czy innych komiksów, jak chociażby "gościnny występ" profesora Phillipa Mortimera - bohatera francuskiej serii komiksowej "Przygody Blake'a i Mortimera" - a także nawiązania do postaci historycznych, jak chociażby ojca innego znanego detektywa - sir Arthura Conan Doyle'a. Część z tych odniesień została zaznaczona i opisana przez wydawców, ale w znacznej mierze czytelnik musi się ich sam domyślić.
I "mydelniczkowe" zdjęcie wnętrza komiksu.
Seria o "detektywie mroku" cieszy się we Włoszech wciąż niesłabnącą popularnością, o czym może świadczyć chociażby liczba wydanych na Półwyspie Apenińskim albumów, a także ciągła obecność Dylana na wszelkiego rodzaju komiksowych wydarzeniach. Jedno z nich było szeroko promowane w trakcie moich "wielkich rzymskich wakacji", a plakaty rysowane charakterystyczną kreską Luiggiego Piccato można było spotkać na każdym słupie ogłoszeniowym czy stacji metra. W Polsce niestety wciąż należy do komiksów niszowych nie wywołujących takiego zainteresowania jak chociażby amerykańskie powieści graficzne. No cóż, może Dylan SUPERbohaterem nie jest (zależne od definicji słowa "super"), ale na pewno zasługuje na poświęcenie mu uwagi. Tym samym trzymam kciuki za wydawnictwo Bum Projekt i ich dalsze plany wydawnicze projektu "DOG. Dylan Dog"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz