Po ciężkich przejściach w Zamczysku Trójcy, bohaterowie w końcu wracają do domu. Zdawać by się mogło, że moce Cadderly'ego osiągnęły apogeum, szczególnie po tym, co pokazał w trakcie pojedynku z Abalisterem. Droga powrotna do Wielkiej Biblioteki Naukowej jest jednak długa, a szlaki zasypane przez śnieg. Przymusowy postój w jednej z górskich jaskiń daje młodemu kapłanowi czas na niezbędne przemyślenia. Nieodzowność reformy skostniałych zasad Zakonu Deneira wydaje mu się coraz bardziej nagląca, ale wiąże się też koniecznością przeciwstawienia ludziom, których niegdyś szanował i podziwiał. Cadderly już raz wymógł swoją wolę na Dziekanie Thobicusie, ale czy będzie musiał zrobić to znowu? Nie wie, że jeden z przeciwników umknął mu z Zamczyska i ponownie zaciera swe plugawe łapy by położyć je na Klątwie Chaosu zamkniętej w katakumbach biblioteki.
Przyznaję, że początek piątej części zaciekawił mnie najbardziej ze wszystkich. Moralne rozterki Cadderly'ego, co do przeciwstawienia się przełożonym dodawały prawdziwego smaczku historii. Także jego hmm niemal dyktatorskie (?) ambicje sprawiały, że cały konflikt pomiędzy nim a władzami zakonu wydawał mi się najciekawszym wątkiem powieści. Cały tragizm tego konfliktu polegał na tym, że obie strony miały na swój sposób rację i obie się myliły (tak, Cadderly moim zdaniem też, ale Deneir był z nim, więc kapłan tego nie dostrzegał). Naprawdę liczyłam na odrobinę niepewności, podziału mojej sympatii na obie strony, na zbudowanie na tym pomyśle subtelnej tragedii... Niestety (a może stety) Salvatore zrobił to, co w sumie potrafił najlepiej - zarzucił nas kolejnymi scenami walk z jednoznaczny podziałem na dobro i zło. Bo o to święty przybytek Deneira został splugawiony przez najgorszą abominację i odwrotność życia - wampira.
I teraz, moi mili, następuje spoiler i jednocześnie odpowiedź na pytanie dręczące mnie od drugiej części: po co użeramy się jeszcze z Kierkanem Rufo? Otóż Rufo był tak niecnie wykorzystywany i poniżany przez autora od pierwszego tomu, żeby w piątym nagromadziło się w nim goryczy, buntu i złości (wymieszanych z wewnętrznym tchórzostwem i pragnieniem władzy), że uległ podszeptom złego (to żadna metafora) i wchłoną w siebie tytułową Klątwę Chaosu. Ta zaś uczyniła z niego potężnego nieumarłego, żywiącego się krwią i strachem ludzi - wampira. O ile bardzo podobało mi się zaznaczenie takich drobiazgów jak konieczność zaproszenie czy nawet początkowa możliwość pokonania Rufo nawet w tej postaci, gdyby nie brak wiary i ludzka słabość Thobicusa, to jednak poczułam się lekko zawiedziona. Cały konflikt Cadderly-Biblioteka stał się po prostu jednoznaczny. Dobry kapłan musiał wpaść do siedliska zła i oczyścić je z plugastwa. Moje literackie serce zostało pod tym względem boleśnie ukłute. No ale nie można mieć przecież wszystkiego.
Co do samych bohaterów... Danica jest nadal irytująco wspaniała. Naprawdę. Ta kobieta nie ma wad przez co wydaje taka hmmm nieludzka. O ile na początku wykazywała się choć odrobiną babskiej zazdrości, poddawała się słabością i pierwszemu działaniu Klątwy Chaosu, tak teraz jej idealność zaczęła mnie męczyć. Tak, wiem że jest wspaniała, nie musicie mi tego powtarzać za każdym razem, gdy dzielna mniszka wkroczy na scenę. Co innego Shayleigh. W jej elfiej obojętności pojawiła się pewna ludzka troska, co nadało jej postaci nieco więcej ciepła i wzmogło moją sympatię. Tylko dlaczego, się pytam, autor pominął opis jej walki z Thobicusem w kryptach? Serio? Salvatore pominął opis pojedynku? Aż nie chce mi się w to wierzyć, ale ewidentnie brakuje go w powieści.
Jeśli chodzi o krasnoludy Ivan pozostaje twardym wojownikiem i nieodzownym strategiem, choć wiecznie marudzi. Co najdziwniejsze i zarazem najciekawsze, Pikel naprawdę hmm ewoluował w druida. Niespodzianka! Walczymy z wampirem, więc wspomożemy drużynę Cadderly'ego postacią, która również będzie posiadała zbliżone do kapłańskich moce. Woda święcona i święte maczugi. Te sprawy. Okej, wiem, że się czepiam. Pikel to naprawdę sympatyczna postać, po prostu rozbroiło mnie podejście autora i nic więcej.
Nie sądzę żeby wampiryczny Kierkan Rufo był ciekawszym przeciwnikiem niż Duch z trzeciej części, ale pomysł krasnoludów na jego pokonanie naprawdę przypadł mi do gustu. Salvatore dostał tu ode mnie punkt za geniusz prostoty. I patrząc tak całościowo, w kontekście tej części, tych punkcików nazbierało by się dużo więcej, tym samym "Klątwa Chaosu" byłaby jednym z lepiej ocenianych przeze mnie tomów, choć tak jak pisałam, odrobinę mnie rozczarowała.
PODSUMOWANIE
Miało ono nastąpić w osobnym wpisie, ale muszę trochę nadgonić recenzenckie zaległości stąd konieczność skompilowania swoich myśli. W ogólnym rozrachunku saga mi się podobała. Wiem, że może nie widać tego po moich recenzjach, bo nieco czepialsko podeszłam do treści, ale prawda jest taka, że gdybym nie wciągnęła się w całą historię, to nie dotrwałabym do piątego tomu. Autorowi można wiele zarzucić, ale nie to, że nie pisze czytliwie. Poza tym w trakcie całej lektury nie opuszczała mnie jedna, dość znacząca myśl: takich książek już dziś się nie pisze. Zauważyliście to? Mimo licznych uproszczeń, jednoznaczności i liniowości fabuły wciągnęłam się. Nie potrzeba było mordować połowy bohaterów, czy stosować "wypalających mózg" zwrotów akcji, żebym przeczytała wszystkie pięć tomów. Oczywiście było to swego rodzaju wyzwanie, ale tak szczerze nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobało. Nawet przy niedorzecznościach bawiłam się całkiem nieźle.
Myślałam o porównaniu tej sagi do kina klasy B - pełnego akcji, wybuchów i ze znikomą ilością fabuły, ale doszłam do wniosku, że byłoby to nieco krzywdzące dla powieści. Choć pewnych podobieństw nie sposób przegapić (głównie w sposobie prowadzenia akcji: trochę pogadamy, bijemy się, znów gadamy, bijemy się bardziej heroicznie i tak dalej*). I myślę, że tak jak większość z nas ogląda tego typu filmy (i gorsze, chyba z czystego masochizmu), takim starym, nieraz sztampowym książkom, też powinniśmy dawać szansę. To przecież jeden z elementów frajdy jaką mamy z czytania, prawda?
*uwaga absolutnie na marginesie. Po zastanowieniu stwierdzam, że to brzmi całkiem jak fabuła najnowszego "Kapitana Ameryki"
Miało ono nastąpić w osobnym wpisie, ale muszę trochę nadgonić recenzenckie zaległości stąd konieczność skompilowania swoich myśli. W ogólnym rozrachunku saga mi się podobała. Wiem, że może nie widać tego po moich recenzjach, bo nieco czepialsko podeszłam do treści, ale prawda jest taka, że gdybym nie wciągnęła się w całą historię, to nie dotrwałabym do piątego tomu. Autorowi można wiele zarzucić, ale nie to, że nie pisze czytliwie. Poza tym w trakcie całej lektury nie opuszczała mnie jedna, dość znacząca myśl: takich książek już dziś się nie pisze. Zauważyliście to? Mimo licznych uproszczeń, jednoznaczności i liniowości fabuły wciągnęłam się. Nie potrzeba było mordować połowy bohaterów, czy stosować "wypalających mózg" zwrotów akcji, żebym przeczytała wszystkie pięć tomów. Oczywiście było to swego rodzaju wyzwanie, ale tak szczerze nie mogę powiedzieć, żeby mi się nie podobało. Nawet przy niedorzecznościach bawiłam się całkiem nieźle.
Myślałam o porównaniu tej sagi do kina klasy B - pełnego akcji, wybuchów i ze znikomą ilością fabuły, ale doszłam do wniosku, że byłoby to nieco krzywdzące dla powieści. Choć pewnych podobieństw nie sposób przegapić (głównie w sposobie prowadzenia akcji: trochę pogadamy, bijemy się, znów gadamy, bijemy się bardziej heroicznie i tak dalej*). I myślę, że tak jak większość z nas ogląda tego typu filmy (i gorsze, chyba z czystego masochizmu), takim starym, nieraz sztampowym książkom, też powinniśmy dawać szansę. To przecież jeden z elementów frajdy jaką mamy z czytania, prawda?
*uwaga absolutnie na marginesie. Po zastanowieniu stwierdzam, że to brzmi całkiem jak fabuła najnowszego "Kapitana Ameryki"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz