Jednej nocy życie Ala wywróciło mu się do góry nogami: najpierw brakło internetu, więc nie mógł uczestniczyć w misji swojej gildii, za co chłopaki z drużyny pewnie go zwymyślają; potem nie mógł nigdzie zadzwonić, bo rozpętał się sztorm stulecia, a na pobliskiej plaży znalazł małą ranną dziewczynkę, by następnie odkryć, że coś dosłownie "wyżera" prąd z jego agregatu. Ale jakby nie patrzeć w końcu wstał od komputera, a to zawsze jakiś plus. Szkoda tylko, że w między czasie na jego wyspie zaczęło panoszyć się przedwieczne zło, którego pojawienie się zwiastuje nadchodzącą apokalipsę. A mama mówiła, żeby zbyt długo nie siedzieć przed komputerem.
Na początku poznajemy Ala jako gameingowego no-life, potrafiącego doprowadzić się na skraj wyczerpania, byleby tylko móc dłużej grać. Dopiero z czasem okazuje się, że to milioner-filantrop z własną wyspą i medycznym wykształceniem pozwalającym mu szprycować się wrzuconymi lekami, skrzętnie chomikowanymi przez niego w piwnicy. Zapatrzony w siebie wciąż rozpamiętuje przeszłość, swoje błędy i związane z nimi odejście żony i córki. Nie, zdecydowanie nie można powiedzieć, że od pierwszych stron książki pała się do niego sympatią. Jego pierwszy poznany przez czytelnika altruistyczny odruch - ocalenie dziewczynki - staje się pierwszym krokiem do katastrofy. Jednak dopiero, gdy wszędzie w jego domu zaczęły pojawiać się zlepki liter tworzące słowo "YOTSOGOTH" (choć w oryginale to chyba inaczej się pisało) zrozumiałam, jak bardzo ma przechlapane i autentycznie zaczęłam mu współczuć. Tak ewidentny hołd dla mistrza grozy z Providence, dla głównego bohatera mógł być jedynie zwiastunem nadchodzących koszmarów i wiele się nie pomyliłam.
Od chwili, gdy Koziorożec (bo tak "ochrzcił" dziewczynkę Al, w momencie gdy ta zwinęła mu jego ulubioną czapkę z daszkiem) pojawiła się pod dachem milionera-nałogowca, kilka razy zdążył on wywinąć się śmierci i zakosztować ducha heroizmu, by dość szybko zostać przeznaczonym na ofiarę dla tajemniczego (tylko dla co po niektórych) bóstwa. Ale wyznawcy Yotsogotha wyjątkowo źle wybrali, ponieważ Al okazał się wyjątkowo zawziętą, upartą i żywotną jednostką, a ja nie mogłam przestać się zastanawiać, jak po kilkutygodniowej (a może nawet kilkumiesięcznej) diecie złożonej z coli/kawy, śmieciowego jedzenia i morfiny był w stanie wspinać się, walczyć i pływać (choć adrenalina i pewna doza nadprzyrodzonej pomocy pozwalają wyjaśnić te niuanse). Ale wiem, czepiam się i schodzę z tematu.
Ogólnie nie jestem fanką horrorów. Głównie przez zbyt bujną wyobraźnię, która nie pozwala mi później zasnąć. Tym samym od Kinga trzymam się z daleka, chyba że miałabym możliwość czytania w pełnym słońcu. W przypadku "Sztuki Umierania" zastosowałam podobny środek prewencyjny, choć z czasem okazało się, że opisy są pozbawione tej dozy plastyczności, która w późniejszym czasie zaowocowałby koszmarami. Możecie się śmiać, ale akurat w moim przypadku jest to zaletą. Do tego nieco "filmowa" (czyli taka, która dobrze by się oglądało na ekranie ale nie koniecznie czytało) konstrukcja scen, jeszcze bardziej odrealniała dla mnie poszczególne sytuacje, znacznie oddalając moje emocje od poczucia lęku czy grozy. (W sumie to właśnie napisałam, że powieść definiująca się jako horror nie wywołała u mnie strachu. Czyżbym ją obraziła?)
Może nie reagowałam panicznym piskiem na co okropniejsze sceny, nie znaczy, że książka mi się nie podobała. Niektóre dość turpistyczne opisy były wyjęte rodem z filmów gore, i choć nie czuło się "swądu spalonego ciała", momentami mogły szokować. Do tego należy dorzucić bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo rodem z powieści 'werid fiction' i niepokojący dualizm wyznawców Yotsogotha, które są po prostu creepy (i nie, nie pasuje mi tu żądne polskie słowo będące równoczesnym amalgamatem przerażenia, oślizgłego pełzania się i przyprawiania o gęsią skórkę; jeśli ktoś zna tak cudownie wieloznaczne polskie słowo, proszę o podrzucenie go mi).
Oczywiście nie obyło się też bez zgrzytów, do których właśnie zamierzam się przyczepić, jak chociażby zamieszaniem z ilością dzieci (i ich płcią) Aleistera. Na pewno ma córkę Delię, i akurat w jej przypadku jesteśmy pewni, że istnieje i jest jego ukochanym dzieckiem, ale co do drugiego potomka, o tym czy jest to chłopiec, dziewczynka czy może halucynacja z niedożywienia, nie można być do końca przekonanym. Podobny zgrzyt pojawia się w momencie "cudownego odgadnięcia" intencji Mary-Ann - żony Ala - przez głównego bohatera. Nie widział jej Bóg wie jak długo, cały czas zatopiony w wirtualnym świecie, a jednak dobrze wiedział, że organizowała wystawę, żeby go spotkać. Czasem chyba prościej zadzwonić. Kolejnym elementem, który mi nie pasował, był brak objawów odstawiennych u osoby tak uzależnionej od morfiny jak Aleister. Powinna mu towarzyszyć delirka skutecznie utrudniająca zwykłe myślenie, o działaniu już nie wspominając (choć może upłynęło nieco zbyt mało czasu od ostatniej dawki, a on sam skutecznie szprycował się innymi lekami przeciwbólowymi i adrenaliną, które same w sobie mogły nieco złagodzić ten efekt).
W zasadzie jedynym elementem, tak naprawdę niepodobającym mi się w całej powieści był fakt, że młodociani wyznawcy Yotsogotha, wydają się być żywcem wyjęci z Hitler-Jugend. I nie chodzi mi tu tylko o to, iż głównie porozumiewają się po niemiecku, choć skojarzenia same się nasuwają, ale o aryjskie zapędy jednego z hmmm akolitów, bodajże Barana. Może nie jest to pomysł zły, ale, jak na mój gust, za mało wyszukany, zbyt prosty. Jeśli na samym końcu okaże się, że jakaś agenda małych nazistów to będę bardzo zawiedziona.
Jednakże z tym moim czepianiem się jest pewien problem: obecna "Sztuka umierania" to dopiero pierwsza części, pierwszy akt, element większej całości, przez co niektóre elementy czy wyłapane przeze mnie nieścisłości mogą być celowymi zagraniami autora. Jakby nie patrzeć, trudno przewidzieć wszelkie zamysły twórcy. I muszę też przyznać, że wciągnęłam się w całą historię, że mimo "dziwnych momentów" jak chociażby sen Ala, chciałabym dowiedzieć się, jak to wszystko się zakończy. Przypadła mi do gustu właśnie ta jego zawziętość, zaciętość i swoista pomysłowość. Fakt, momentami bywa irytujący, szczególnie gdy wiecznie rozpamiętuje utracone życie, ale nie zrobił nic by je odzyskać, ale może krucjata, której się podjął jest dla niego formą odkupienia za grzech zaniechania. Dlatego teraz robi co może i jeszcze więcej, nie tyle by się ocalić, ale by jego śmierć przyniosła jak najwięcej dobrego. A starcie z powierzchni ziemi plugawego bóstwa, wydaje się być całkiem niezgorszą koncepcją.
Kolejny patronat, więc jest i recenzja
Na początku poznajemy Ala jako gameingowego no-life, potrafiącego doprowadzić się na skraj wyczerpania, byleby tylko móc dłużej grać. Dopiero z czasem okazuje się, że to milioner-filantrop z własną wyspą i medycznym wykształceniem pozwalającym mu szprycować się wrzuconymi lekami, skrzętnie chomikowanymi przez niego w piwnicy. Zapatrzony w siebie wciąż rozpamiętuje przeszłość, swoje błędy i związane z nimi odejście żony i córki. Nie, zdecydowanie nie można powiedzieć, że od pierwszych stron książki pała się do niego sympatią. Jego pierwszy poznany przez czytelnika altruistyczny odruch - ocalenie dziewczynki - staje się pierwszym krokiem do katastrofy. Jednak dopiero, gdy wszędzie w jego domu zaczęły pojawiać się zlepki liter tworzące słowo "YOTSOGOTH" (choć w oryginale to chyba inaczej się pisało) zrozumiałam, jak bardzo ma przechlapane i autentycznie zaczęłam mu współczuć. Tak ewidentny hołd dla mistrza grozy z Providence, dla głównego bohatera mógł być jedynie zwiastunem nadchodzących koszmarów i wiele się nie pomyliłam.
Od chwili, gdy Koziorożec (bo tak "ochrzcił" dziewczynkę Al, w momencie gdy ta zwinęła mu jego ulubioną czapkę z daszkiem) pojawiła się pod dachem milionera-nałogowca, kilka razy zdążył on wywinąć się śmierci i zakosztować ducha heroizmu, by dość szybko zostać przeznaczonym na ofiarę dla tajemniczego (tylko dla co po niektórych) bóstwa. Ale wyznawcy Yotsogotha wyjątkowo źle wybrali, ponieważ Al okazał się wyjątkowo zawziętą, upartą i żywotną jednostką, a ja nie mogłam przestać się zastanawiać, jak po kilkutygodniowej (a może nawet kilkumiesięcznej) diecie złożonej z coli/kawy, śmieciowego jedzenia i morfiny był w stanie wspinać się, walczyć i pływać (choć adrenalina i pewna doza nadprzyrodzonej pomocy pozwalają wyjaśnić te niuanse). Ale wiem, czepiam się i schodzę z tematu.
Ogólnie nie jestem fanką horrorów. Głównie przez zbyt bujną wyobraźnię, która nie pozwala mi później zasnąć. Tym samym od Kinga trzymam się z daleka, chyba że miałabym możliwość czytania w pełnym słońcu. W przypadku "Sztuki Umierania" zastosowałam podobny środek prewencyjny, choć z czasem okazało się, że opisy są pozbawione tej dozy plastyczności, która w późniejszym czasie zaowocowałby koszmarami. Możecie się śmiać, ale akurat w moim przypadku jest to zaletą. Do tego nieco "filmowa" (czyli taka, która dobrze by się oglądało na ekranie ale nie koniecznie czytało) konstrukcja scen, jeszcze bardziej odrealniała dla mnie poszczególne sytuacje, znacznie oddalając moje emocje od poczucia lęku czy grozy. (W sumie to właśnie napisałam, że powieść definiująca się jako horror nie wywołała u mnie strachu. Czyżbym ją obraziła?)
Co prawda to akurat Yog-Sothoth, ale nie mogłam się oprzeć i go nie podrzucić
Może nie reagowałam panicznym piskiem na co okropniejsze sceny, nie znaczy, że książka mi się nie podobała. Niektóre dość turpistyczne opisy były wyjęte rodem z filmów gore, i choć nie czuło się "swądu spalonego ciała", momentami mogły szokować. Do tego należy dorzucić bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo rodem z powieści 'werid fiction' i niepokojący dualizm wyznawców Yotsogotha, które są po prostu creepy (i nie, nie pasuje mi tu żądne polskie słowo będące równoczesnym amalgamatem przerażenia, oślizgłego pełzania się i przyprawiania o gęsią skórkę; jeśli ktoś zna tak cudownie wieloznaczne polskie słowo, proszę o podrzucenie go mi).
Oczywiście nie obyło się też bez zgrzytów, do których właśnie zamierzam się przyczepić, jak chociażby zamieszaniem z ilością dzieci (i ich płcią) Aleistera. Na pewno ma córkę Delię, i akurat w jej przypadku jesteśmy pewni, że istnieje i jest jego ukochanym dzieckiem, ale co do drugiego potomka, o tym czy jest to chłopiec, dziewczynka czy może halucynacja z niedożywienia, nie można być do końca przekonanym. Podobny zgrzyt pojawia się w momencie "cudownego odgadnięcia" intencji Mary-Ann - żony Ala - przez głównego bohatera. Nie widział jej Bóg wie jak długo, cały czas zatopiony w wirtualnym świecie, a jednak dobrze wiedział, że organizowała wystawę, żeby go spotkać. Czasem chyba prościej zadzwonić. Kolejnym elementem, który mi nie pasował, był brak objawów odstawiennych u osoby tak uzależnionej od morfiny jak Aleister. Powinna mu towarzyszyć delirka skutecznie utrudniająca zwykłe myślenie, o działaniu już nie wspominając (choć może upłynęło nieco zbyt mało czasu od ostatniej dawki, a on sam skutecznie szprycował się innymi lekami przeciwbólowymi i adrenaliną, które same w sobie mogły nieco złagodzić ten efekt).
W zasadzie jedynym elementem, tak naprawdę niepodobającym mi się w całej powieści był fakt, że młodociani wyznawcy Yotsogotha, wydają się być żywcem wyjęci z Hitler-Jugend. I nie chodzi mi tu tylko o to, iż głównie porozumiewają się po niemiecku, choć skojarzenia same się nasuwają, ale o aryjskie zapędy jednego z hmmm akolitów, bodajże Barana. Może nie jest to pomysł zły, ale, jak na mój gust, za mało wyszukany, zbyt prosty. Jeśli na samym końcu okaże się, że jakaś agenda małych nazistów to będę bardzo zawiedziona.
Albo taka wariacja wg Mrzarano@deviantart.com
Jednakże z tym moim czepianiem się jest pewien problem: obecna "Sztuka umierania" to dopiero pierwsza części, pierwszy akt, element większej całości, przez co niektóre elementy czy wyłapane przeze mnie nieścisłości mogą być celowymi zagraniami autora. Jakby nie patrzeć, trudno przewidzieć wszelkie zamysły twórcy. I muszę też przyznać, że wciągnęłam się w całą historię, że mimo "dziwnych momentów" jak chociażby sen Ala, chciałabym dowiedzieć się, jak to wszystko się zakończy. Przypadła mi do gustu właśnie ta jego zawziętość, zaciętość i swoista pomysłowość. Fakt, momentami bywa irytujący, szczególnie gdy wiecznie rozpamiętuje utracone życie, ale nie zrobił nic by je odzyskać, ale może krucjata, której się podjął jest dla niego formą odkupienia za grzech zaniechania. Dlatego teraz robi co może i jeszcze więcej, nie tyle by się ocalić, ale by jego śmierć przyniosła jak najwięcej dobrego. A starcie z powierzchni ziemi plugawego bóstwa, wydaje się być całkiem niezgorszą koncepcją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz