Dziś w ramach drobnej refleksji (i swoistego odpoczynku od pisania recenzji) chciałabym poruszyć z Wami jedną sprawę: jak blogerzy książkowi ogarniają się czasowo? Kwestia ta zaczęła mnie nurtować w chwili, w której przeglądając strony towarzyszy w niedoli (albo konkurencji, jak kto woli) zauważyłam, iż niektórzy publikują teksty z niepojętą dla mnie częstotliwością. Możecie mi wierzyć lub nie, ale bywają takie miesiące, kiedy wrzucenie moich skromnych czterech postów wydaje się być misją niemożliwą. Jeśli dorzucę do tego inne swoje aktywności z zadania z charakterystyczną melodyjką w tle. robi się coś, czemu za każdym razem powinny towarzyszyć raczej trąby i chóry anielskie. I dlatego też pytam się Was, znajomych blogerów, jak udaje się Wam to wszystko ogarnąć? Jeśli macie jakieś dobre rady, udzielcie mi swej mądrości, bo skoro ludziom się to udaje to i mnie powinno. Widać jest jakiś sposób, którego nie znam, albo gdzieś popełniam błąd, ale nie wiem gdzie. Żeby ułatwić Wam to zadnie, postanowiłam opisać mój jeden zwykły dzień. Może wspólnie jakoś na to zaradzimy.
I taka optymistyczna maszynka, a co!
Zwykły dzień zaczynam po szóstej piętnaście, choć zazwyczaj wcześniej budzi mnie mój kot zwany Myszą. Kiedy wdreptam do kuchni najpierw myślę właśnie o niej. Sypię karmy, daję wody, o ile Luby wcześniej tego nie zrobił, i wtedy dopiero biorę się za swoje śniadanie i parzę herbatę. Między czasie ścielę łóżko, co nieodmiennie stanowi dla Myszy okazję do świetnej zabawy. Złapać kołdrę, wleźć pod koc, łapać niewidzialne muszki... Dzięki niej pościel nigdy nie wygląda idealnie. Potem siadam do śniadania w nadziei, że herbata zdążyła choć trochę przestygnąć. Otwieram książkę i tak po prawdzie nawet nie zwracam uwagi na to co jem, bo skupiam się na tekście. Nagle podnoszę głowę i okazuje się, że muszę za raz wychodzić, więc zbieram się i na szybko dopijam herbatę. Jeśli zreflektuję się dostatecznie wcześnie, zdążę jeszcze się umalować (jakoś się trzeba prezentować przed pacjentami), jeśli nie, robię to w pracy. Na przystanku wyciągam książkę i zwykle rzucę okiem tylko na kilka zdań, za nim przyjedzie autobus. Potem, jeśli mam szczęście, siadam wygodnie na 10-15 minut i w spokoju czytam. Przynajmniej do momentu, kiedy kątem oka nie dostrzegę zarysów cmentarza - niezawodnego znaku, że czas wysiadać - i zbieram się do pracy.
W tym momencie następuje siedem godzin w trakcie których praktycznie tylko stoję, czytam recepty, a jak korzystam z internetu to tylko po to, żeby złożyć zamówienie. I nie, nie da się inaczej.
Wychodzę z pracy. Jeśli jest coś co potrzebuję załatwić w okolicy to idę i to robię, jeśli nie, po prostu wsiadam w autobus. I tak, znów czytam. Kiedy dojadę na swoje osiedle, najczęściej robię zakupy. A to się karma dla kota skończyła, a to chleb lub coś na kanapki. Często też chodzę na pocztę odebrać awizo lub ciągnę Lubego na większe zakupy w Chrząszczu, Żuczku czy innym okolicznym Robaczku. Rzadko kiedy po prostu wracam do domu. A tam wita mnie głodny kot, który oczywiście więcej uczuć i przywiązania okazuje memu Lubemu, i nie mniej głodny właśnie ten Luby. Jak zwykle dopiero co wszedł do domu, więc oboje wpadamy do kuchni. I czarujemy. Niestety częściej zależy nam na szybkości przygotowania niż na wykwintności czy różnorodności, nie mniej jednak zawsze jest smacznie. Taki nasz talent. Obiad jemy razem (łącznie z kotem) najczęściej oglądając coś wspólnie, by choć przez tą godzinę posiedzieć trochę we dwójkę. Po wszystkim daję sobie jeszcze chwilę, żeby zadzwonić do Kielc by sprawdzić, czy u rodziny wszystko w porządku i mogę brać się do swojej drugiej pracy.
Taki około pisarski temat wymaga odpowiedniej oprawy.
I tu zaczynają się schody, ponieważ sporo zależy od tego jak czuję się po całym dniu, bo najczęściej jest już koło osiemnastej. Czyli, jakby nie patrzeć, mija wówczas dwunasta godzina mojego funkcjonowania. A trzeba by jeszcze zrobić coś w domu, zająć się kotem, czy mnóstwem innych rzeczy, które zawsze są do zrobienia w domu. A potem odpalam komputer i widzę ile nowinek mnie ominęło kiedy pozostawałam offline, ile informacji o premierach książkowych do mnie nie dotarło na czas. Pojawiają się wiadomości, na które trzeba odpowiedzieć, aktywności, które trzeba wykonać, by ślad po blogu nie zaginął w necie, co najczęściej i tak mi się nie udaje. I w końcu odpalam edytor. I stukam uparcie w te klawisze, częściej kasując znaki niż je dodając. Cieszę się, jeśli uda mi się skleić choć akapit. Każde zdanie więcej jest moim małym wewnętrznym świętem. I jest dobrze dopóki coś mnie nie rozproszy. Telefon z pracy, wiadomość na fejsie, albo sama zgubię koncepcję i dla jej odnalezienia zagłębiam się w odmęty internetu. I to chyba najgorsze co mogę zrobić, choć nie raz wpatrywanie się pusto w kursor wydaje mi się jeszcze gorsze. Chyba że w pracy było ciężko... Wówczas często nie mam siły nawet myśleć o choćby jednym akapicie.
Przychodzi wieczór, a z nim czas dla mamy. Mama-Mróz pracuje w Rzymie, więc jeśli tylko mogę dla niej poświęcić tę chwilę, to poświęcam. Koniec kropka. Potem znów przychodzi czas na kota. I prysznic. Pół godziny dla mnie. I nawet tam nie mogę wysiedzieć spokojnie. Myśli kłębią się w głowie. Myślę, czego jeszcze nie zrobiłam, co trzeba ogarnąć następnego dnia i jakie terminy są najbardziej naglące. Przeklinam siebie za zaniedbania i zastanawiam się jak to naprawić następnego dnia. Co, jak łatwo się domyśleć, zwykle średnio mi wychodzi. Przed snem udaje mi się jeszcze trochę poczytać. Czasem robię to wcześniej, kiedy wybitnie nie idzie mi pisanie. I zasypiam, ponieważ kolejny dzień znów trzeba zacząć od rana i być przytomnym w pracy. Dyspensowanie leków wymaga uwagi i skupienia, a każda pomyłka może być potencjalnie niebezpieczna dla pacjenta, więc jednak lepiej się wyspać.
Dlatego uwielbiam weekendy, kiedy to mój szalony organizm potrafi niezależnie od budzika obudzić się dostatecznie wcześnie. Z resztą zwykle szkoda mi spać długo, jeśli wiem, że za ten czas mogę zrobić mnóstwo innych rzeczy. Dzień więc zaczynam od kota i kawy, połączonych z przeglądem nowinek. A potem piszę. Cały tekst, bo energia mnie rozpiera. Do śniadania jest serial, a po nim praca nad kolejnym tekstem. Przed obiadem jest chwila dla domu. Sprzątamy, pierzemy, myjemy, robimy we dwójkę wszystko, żeby dom jakoś wyglądał. Potem obiad i film. Chyba, że dla odmiany spotykamy się ze znajomymi, bo jakieś życie prywatne trzeba mieć. A jak się go nie ma, to popołudnie można znów spędzić na pisaniu. Albo na czytaniu. Wszystko zależy od tego w czym mam większe zaległości. Przez sobotę i niedziele nadrabiam ile się da. Ale przecież czasem i wtedy się pracuje, dom odwiedza, próbuje się też żyć i zwyczajnie poobijać. Niczego mi tak czasem nie brakuje jak zwyczajnego obijania, ale na to rzadko mogę sobie pozwolić. Jeśli jednak z niewiadomych przyczyn to zrobię, dwa dni później klnę na siebie, że przecież mogłam coś zrobić. Ot taka to moja pokrętna logika.
I mimo wszystko bywa, że zwyczajnie się nie wyrabiam, a przynajmniej nieustannie towarzyszy mi takie właśnie wrażenie. Mimo, że biorę mało książek do recenzji, że rozciągam terminy do granic możliwości, że ograniczam inne aktywności... I nic. Momentami nie opuszcza mnie przeczucie, że właśnie osiągnęłam szczyt swoich mocy przerobowych i więcej już nie pociągnę... a potem albo dostaję propozycję, której nie umiem odmówić, albo nie chcę odmówić, albo sama znajduję coś, co krzyczy "Weź mnie Ty moja mroźna recenzentko" (taka książka przy właściwym ustawieniu gwiazd pojawi się na blogu pod koniec miesiąca). A potem okazje się, że jednak daj radę, a Luby i Mysz mnie z domu nie wyrzucą za zaniedbania (dzięki bogom za ich wyrozumiałość i niezależne natury), ale o publikacji postów codziennie czy co drugi dzień mogę tylko pomarzyć. Nie mniej jednak trzeba coś poprawić, dlatego liczę na Wasze rady. Albo chociaż słowa otuchy. Jakieś proste: "Nie liczy się ilość tylko jakość", czy coś w tym stylu.
A może zrobić by z tego blogo-wyzwane? "Jeden dzień z życia blogera książkowego"? Dla inspiracji i w ramach wzajemnego wsparcia towarzyszy niedoli? Co Wy na to?
Przychodzi wieczór, a z nim czas dla mamy. Mama-Mróz pracuje w Rzymie, więc jeśli tylko mogę dla niej poświęcić tę chwilę, to poświęcam. Koniec kropka. Potem znów przychodzi czas na kota. I prysznic. Pół godziny dla mnie. I nawet tam nie mogę wysiedzieć spokojnie. Myśli kłębią się w głowie. Myślę, czego jeszcze nie zrobiłam, co trzeba ogarnąć następnego dnia i jakie terminy są najbardziej naglące. Przeklinam siebie za zaniedbania i zastanawiam się jak to naprawić następnego dnia. Co, jak łatwo się domyśleć, zwykle średnio mi wychodzi. Przed snem udaje mi się jeszcze trochę poczytać. Czasem robię to wcześniej, kiedy wybitnie nie idzie mi pisanie. I zasypiam, ponieważ kolejny dzień znów trzeba zacząć od rana i być przytomnym w pracy. Dyspensowanie leków wymaga uwagi i skupienia, a każda pomyłka może być potencjalnie niebezpieczna dla pacjenta, więc jednak lepiej się wyspać.
O i grafika idealnie pasująca do moich przemyśleń.
Dlatego uwielbiam weekendy, kiedy to mój szalony organizm potrafi niezależnie od budzika obudzić się dostatecznie wcześnie. Z resztą zwykle szkoda mi spać długo, jeśli wiem, że za ten czas mogę zrobić mnóstwo innych rzeczy. Dzień więc zaczynam od kota i kawy, połączonych z przeglądem nowinek. A potem piszę. Cały tekst, bo energia mnie rozpiera. Do śniadania jest serial, a po nim praca nad kolejnym tekstem. Przed obiadem jest chwila dla domu. Sprzątamy, pierzemy, myjemy, robimy we dwójkę wszystko, żeby dom jakoś wyglądał. Potem obiad i film. Chyba, że dla odmiany spotykamy się ze znajomymi, bo jakieś życie prywatne trzeba mieć. A jak się go nie ma, to popołudnie można znów spędzić na pisaniu. Albo na czytaniu. Wszystko zależy od tego w czym mam większe zaległości. Przez sobotę i niedziele nadrabiam ile się da. Ale przecież czasem i wtedy się pracuje, dom odwiedza, próbuje się też żyć i zwyczajnie poobijać. Niczego mi tak czasem nie brakuje jak zwyczajnego obijania, ale na to rzadko mogę sobie pozwolić. Jeśli jednak z niewiadomych przyczyn to zrobię, dwa dni później klnę na siebie, że przecież mogłam coś zrobić. Ot taka to moja pokrętna logika.
I mimo wszystko bywa, że zwyczajnie się nie wyrabiam, a przynajmniej nieustannie towarzyszy mi takie właśnie wrażenie. Mimo, że biorę mało książek do recenzji, że rozciągam terminy do granic możliwości, że ograniczam inne aktywności... I nic. Momentami nie opuszcza mnie przeczucie, że właśnie osiągnęłam szczyt swoich mocy przerobowych i więcej już nie pociągnę... a potem albo dostaję propozycję, której nie umiem odmówić, albo nie chcę odmówić, albo sama znajduję coś, co krzyczy "Weź mnie Ty moja mroźna recenzentko" (taka książka przy właściwym ustawieniu gwiazd pojawi się na blogu pod koniec miesiąca). A potem okazje się, że jednak daj radę, a Luby i Mysz mnie z domu nie wyrzucą za zaniedbania (dzięki bogom za ich wyrozumiałość i niezależne natury), ale o publikacji postów codziennie czy co drugi dzień mogę tylko pomarzyć. Nie mniej jednak trzeba coś poprawić, dlatego liczę na Wasze rady. Albo chociaż słowa otuchy. Jakieś proste: "Nie liczy się ilość tylko jakość", czy coś w tym stylu.
A może zrobić by z tego blogo-wyzwane? "Jeden dzień z życia blogera książkowego"? Dla inspiracji i w ramach wzajemnego wsparcia towarzyszy niedoli? Co Wy na to?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz