sobota, 18 marca 2017

Boshowska krucjata od Wielgusa

Mój negatywny stosunek do wydawnictw typu vanity jest Wam znany. Nie lubię, nie czytam, nie recenzuję, bo już kilka razy nacięłam się na okrutnie źle napisane książki. Przebrnięcie przez nie miało w sobie nic z przyjemności czytania. Dlatego też w obawie o swoje zdrowie literackie zwykłam odmawiać takim publikacjom. Jednak kiedy przy nominacjach do Zajdla znów rozgorzała dyskusja o vanitowcach, udało mi się przeczytać kilka mądrych opinii, które znacząco wpłynęły na moje zdanie. Dlaczego mam "karać" autorów za politykę wydawnictwa? Autorów, którzy w takich przypadkach często sami muszą zadbać o promocję, czy o recenzje ukazujące się w sieci? Ich jedyną przewiną jest marzenie wydania książki, tak dobrze rozumiane przez każdą piszącą istotę. No cóż, ja też wciąż dorastam i recenzencko staram się rozwijać, dlatego też, gdy napisał do mnie autor i nie dał się zbyć moim mrozo-podejściem, postanowiłam dać mu szansę. Dawno włosów z głowy nie rwałam i nie wściekałam się na lekturę, więc czemu nie. Ale pod tym względem akurat się zawiodłam, co już samo w sobie było plusem dla powieści.
Trzeba przyznać wydawnictwu, że okładka wyszła bardzo klimatyczna.

Martwy (czy niemal martwy) Krzyżowiec opuszcza mury klasztoru. Gnany pragnieniem walki, kieruje się do Ziemi Świętej, by znów przelewać krew i to niekoniecznie w imię Chrystusa. Prawda jest taka, że nawet po śmierci (?) inaczej już żyć nie umie. Jednak nie spodziewa się jak bardzo odmieni go ta podróż, i że stanie się jego pokutą, szansą na wieczność w chwale. Z resztą, po co zsyłać go do piekła za karę, skoro i tak wszystkie diabły są tu na ziemi?

Osadzoną w wiekach średnich powieść Grzegorza Wielgusa "Krzyżowiec" bardzo trudno zaklasyfikować do konkretnego gatunku literackiego. Mimo użycia jako tła Średniowiecza, nie jest to książka historyczna, jak podaje informacja na okładce. W takich raczej rzadko zdarzają się mistyczne istoty i zastępy piekielne, z którymi walczy główny bohater. Sam Krzyżowiec jest postacią nietuzinkową z niekiedy trudnym donokreślenia statusem żywotności. Oczywiście można by go uznać za tragicznie poparzonego rycerza, w ostatnich dniach nadającego swemu życiu sens, gdyby nie fakt, iż w trakcie drogi żywi się żarem z ogniska, a jego rany goją się bądź też nie, co przeszkadza mu na przykład pić wino w trakcie biesiady tak, by ono nie wylewało się z jego wnętrzności. Nie wnikając głębiej w istotę siły podtrzymującej go w tym, chociażby pozornym życiu, Krzyżowiec zmienia się w trakcie drogi do Outremer. Z rządnego złota zabójcy staje się obrońcą uciśnionych, choć i w czynach chwalebnych doszukuje się działania swej pychy a nie bezinteresowności. Mimo to, w trakcie czytania, zaczynałam dostrzegać w nim coraz więcej cech bohaterskich, których sam się wypierał.
Tak sobie to tutaj zostawię. Dla przemyślenia.

Pozbawiając swojego bohatera głosu, Wielgus znacznie zwolnił akcję powieści na korzyść nieraz pełnych goryczy przemyśleń. Niekiedy jednak trudno ocenić, czy należą one do postaci czy do samego autora. Wykorzystując mroczny obraz Europy w wiekach średnich, Europy opanowanej przez zarazy, głód, rządnych zysku kupców i wewnętrzne wojny, z pietyzmem buduje zdawałoby się świat jeszcze gorszy. Z wprawą godną starego artysty wykorzystuje makabrę, śmierć i obrzydzenie niekiedy łącznie z fantastyczną niedorzecznością, by stworzyć dzieło, przy którym danse macabre wydaje się być skeczem Monty Pythona. Jednak z czasem, w miarę przemiany Krzyżowca i świat zdaje się łagodnieć. To, albo w trakcie czytania przywykłam do tej kreacji obojętniejąc na krew i flaki pojawiające się przy każdej możliwej okazji. A może wśród tylu okropieństw, jakich byłam świadkiem podczas lektury, nauczyłam się cieszyć z prostych gestów dobroci bohaterów? To już pozostawiam Wam do oceny.

Patrząc na same wrażenia z czytania, mam przed sobą trudną i wymagającą książkę. Taką, której trzeba poświęcić mnóstwo czasu, by w skupieniu mierzyć się ze ścianą tekstu pojawiającą się niemal na każdej stronie. Choćby chwilowe rozproszenie skutkowało tym, że musiałam cofać się o kilka zdań, by lepiej zrozumieć zamysł autora. I przyznaję bez wstydu, iż nieraz czułam się zagubiona w tych wszystkich opisach, nie wiedząc do czego odnieść przedstawione miejsca czy wydarzenia.

"Finis Gloriae Mundi" Juan de Valdés Leal, czyli krótka przypominajka z liceum. Hasło "turpizm".

Po lekturze "Krzyżowca" wiem, że to jedna z tych książek, której byłoby ciężko ukazać się normalną drogą wydawniczą. Wymagająca, ciężka, z wyraźną wizją autora i małym potencjałem marketingowym. Nie jest to też powieść dla każdego, nie zapewni rozrywki na długie, zimowe wieczory. Jeśli wciągnie w swój świat to tylko po to, by czytelnik z ulgą odetchną, że jego własny tak nie wygląda. Lecz jeśli już czytać dzieło pana Wielgusa to ze stosownym skupieniem i uwagą, może niemal leniwie analizując każde przemyślenie podane nam przez autora. Bo tutaj zakończenie i finał nie są tak ważne, jak droga, którą się do nich dochodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz