Muszę przyznać, że mimo popularności "Metra", a także wszelkich trupochodzących wizji dnia jutrzejszego, nie jestem fanką postapokaliptycznej stylistyki książek czy filmów. Ogólnie nie mogę pojąć, w którym momencie rozwój świata poszedł nie tak jak trzeba, iż zamiast wieszczyć nowe technologie pomagające w eksploracji kosmosu, spodziewamy się niemal rychłej zagłady ludzkości. Co z tego, że fantaści i członkowie fandomu znają sposoby na przetrwanie niemal każdej możliwej apokalipsy. Nieco to depresyjne, że patrząc w gwiazdy nie widzimy przestrzeni pełnej eksploracyjnych przygód, a zagrożenie, któremu prędzej czy później przyjdzie nam stawić czoła. Jednakże czasem zdarzy się, iż powieść zamiast wróżyć postępującą degenerację, ukaże szansę na odrobinę normalności, chociaż na mniejszą skalę. I, trzeba się przyznać bez bicia, tym właśnie zaskoczyła mnie najnowsza powieść Artura Olchowego.
Koślawa mieszkała nad Kałużą tak długo, że nawet najstarszym mieszkańcom Okartowa wydawało się, że jest tam od zawsze. Od zawsze też chodzili do niej z najróżniejszymi problemami zdrowotnymi, tak że w końcu przylgnęło do niej miano Wiedzącej, Wiedźmy albo po prostu Czarownicy, choć więcej w jej umiejętnościach było zapomnianej wiedzy niż faktycznej magii. Podeszły wiek i związane z nim choroby zmusiły ją do przyjęcia ucznia, by jej ukochana wioska nie została bez opieki. Szkolenie przerywa jednak przybycie nowego wikarego, któremu nie w smak wysoka pozycja jaką zajmuje we wsi stara zielarka. Sprawy komplikują się na tyle, że Koślawa musi udać się do Jańsborga w poszukiwaniu sprzymierzeńców. Jednak tam przyjdzie jej się zmierzyć z niezrównoważonym burgmajstrem, a to nie koniec wyzwań jakie czekają staruszkę.
Na początku wszystko wygląda zwyczajnie. Spokojna wieś, nad którą czuwa stara zielarka powszechnie uważana za czarownicę. Obrazek kojarzący nam się bardziej z przeszłością niż nadchodzącym czasem, a jednak możemy go zaliczyć do wizji przyszłości. Ze wspomnień Koślawej bowiem powoli wyłania się świat po wielkiej technologicznej wojnie, która nie dość, że zdziesiątkowała ludzkość to jeszcze zniszczyła większe miasta i pozbawiła pozostałych przy życiu dobrodziejstw technologii. Główna bohaterka była młodą doktorantką, kiedy to wszystko się zaczęło. Jedynie zbieg okoliczności sprawił, że przeżyła i zaczęła gromadzić najpotrzebniejszą wiedzę medyczną, jaką można by wykorzystać w warunkach polowych. I tak z biegiem lat i wzrostem punktów doświadczenia, stała się jedyną w swoim rodzaju specjalistką od złamań, czyraków, zawałów, często nierozumianej higieny i nie tylko. Zagłada, jaka dotknęła ludzkość jest tu więc tylko tłem, preludium do opisu niezwykłych zdolności adaptacyjnych człowieka i usilnego dążenia do normalności, a także czynnikiem do rozwoju nowych legend czy podań pozwalających wyjaśnić niezrozumiałe dla ludzi wydarzenia.
Główna bohaterka - Koślawa - jest staruszką, która powoli zaczyna odczuwać bolączki starości z niedowidzeniem i problemami ze stawami na czele. Jednak brak krzepkości w ruchach nie odbija się na jej niesamowitym umyśle i ciętym języku. Bo może i prędzej sama z wozu spadnie niż z niego bez pomocy zejdzie, ale jak trzeba to poruszy niebo i ziemię by ocalić mieszkańców Okartowa, nawet przed nimi samymi. Zdecydowanie nie przypomina schorowanych starszych pań licytujących się schorzeniami w poczekalni do lekarza. Nie dana jest jej także spokojna emerytura. Koślawa nie jest wszechmocną heroiną, ale zdaje się, iż nic nie jest w stanie jej powstrzymać i może faktycznie nie zna się na czarach jako takich, ale na ludzkiej psychice to już doskonale, w pełni wykorzystując posłuch jaki daje jej sława wiedźmy. Trzeba przyznać, że porównaniu do innych bohaterów książki, postać Wiedzącej zdecydowanie wyróżnia się na tle swojskich i mało wymagających mieszkańców Okartowa czy Jańsborga. Nawet niezrównoważony burgmajster wypada przy niej blado. Ale jak autor zaznacza, Koślawa pochodzi z innej epoki, została ulepiona z innej gliny i ukształtowana przez niezwykle burzliwy okres w historii ludzkości. Pamięta czasy sprzed wojny, przez co łatwiej zrozumieć jej poczynania czytelnikowi niż przyjaciołom czy ludziom, których zna od dziecka. Niemal szkoda, że swą odmienność i siłę odkrywa dopiero u schyłku życia, nie mniej jednak szybko udowadnia, że nie warto z nią zadzierać.
Największą zaletą "Czarownicy znad Kałuży" jest przedstawienie czasów po katastrofie (prawdopodobnie) globalnej w skali mikro. Na przykładzie Okartowa jesteśmy w stanie zobaczyć jak ludzie byliby w stanie sobie poradzić z "powrotem do normalności". Szybka adaptacja do zmieniających się warunków pozwala na przetrwanie gatunku. I, tak jak wspominałam na początku, budzi to swego rodzaju optymizm. Oczywiście mogą pojawić się jednostki szalone, a przy tym charyzmatyczne i nieobliczane, co pozwoli im dojść do władzy, jak chociażby wspominanemu przeze mnie burgmajstrowi. Jednak większość bohaterów Artura Olchowego pragnie po prostu w miarę normalnie żyć. I jest to raz, że niezwykłe na skalę powieści postapo, to jeszcze zwyczajnie piękne. Oprócz tego autor ukazał też sposób w jaki rodzą się legendy. W nieco uwstecznionej społeczności, pozbawionej dostępu do wiedzy, osobę wykształconą posądza się o konszachty z diabłem, bo tak jest prościej i, jakby nie patrząc, ciekawiej. Nic tak przecież nie ubarwia opowieści jak odrobina magii. "Prawdziwe" wydarzenia możemy porównać z tymi "legendarnymi" dzięki krótkim bajędom, jakie znajdziemy na początku każdego rozdziału. Różnice pomiędzy nimi są tak niesamowite, że nieraz zaskakuje, jak przekaz ustny może zniekształcić pierwotną historię.
Przyznam, że "Czarownicę znad Kałuży" czytałam z niemałym zdumieniem i wykładniczo rosnącym zainteresowaniem. Chyba pierwszy raz od bardzo długiego czasu dostałam do ręki coś innego od zwyczajowego "zagłada dotknęła świat, więc i ludzie muszą dążyć do autodestrukcji". Okartowo wydaje się być tak swojskie, jak to tylko możliwe w tych warunkach. Zdaję sobie sprawę, że to duża zasługa Koślawej (i autora), ale ukazanie społeczności, w której nie ma band walczących o dominację, naprawdę mnie zaskoczyło. Ponadto całość została przedstawiona w szczery i bezpardonowy sposób, więc nie trudno uwierzyć w wizję przedstawioną przez Artura Olchowego. Jeśli tak mieli by żyć ludzie po końcu świata, to napawa mnie to, jeśli nie optymizmem, to nadzieją na to, że jakoś wszystko się ułoży. Sama powieść jest naprawdę dobrym kawałkiem lektury, który mogę ze spokojnym sercem polecić.
Muszę przyznać, że minimalistyczna okładka "Czarownicy..." wyjątkowo przypadła mi do gustu.
Koślawa mieszkała nad Kałużą tak długo, że nawet najstarszym mieszkańcom Okartowa wydawało się, że jest tam od zawsze. Od zawsze też chodzili do niej z najróżniejszymi problemami zdrowotnymi, tak że w końcu przylgnęło do niej miano Wiedzącej, Wiedźmy albo po prostu Czarownicy, choć więcej w jej umiejętnościach było zapomnianej wiedzy niż faktycznej magii. Podeszły wiek i związane z nim choroby zmusiły ją do przyjęcia ucznia, by jej ukochana wioska nie została bez opieki. Szkolenie przerywa jednak przybycie nowego wikarego, któremu nie w smak wysoka pozycja jaką zajmuje we wsi stara zielarka. Sprawy komplikują się na tyle, że Koślawa musi udać się do Jańsborga w poszukiwaniu sprzymierzeńców. Jednak tam przyjdzie jej się zmierzyć z niezrównoważonym burgmajstrem, a to nie koniec wyzwań jakie czekają staruszkę.
Na początku wszystko wygląda zwyczajnie. Spokojna wieś, nad którą czuwa stara zielarka powszechnie uważana za czarownicę. Obrazek kojarzący nam się bardziej z przeszłością niż nadchodzącym czasem, a jednak możemy go zaliczyć do wizji przyszłości. Ze wspomnień Koślawej bowiem powoli wyłania się świat po wielkiej technologicznej wojnie, która nie dość, że zdziesiątkowała ludzkość to jeszcze zniszczyła większe miasta i pozbawiła pozostałych przy życiu dobrodziejstw technologii. Główna bohaterka była młodą doktorantką, kiedy to wszystko się zaczęło. Jedynie zbieg okoliczności sprawił, że przeżyła i zaczęła gromadzić najpotrzebniejszą wiedzę medyczną, jaką można by wykorzystać w warunkach polowych. I tak z biegiem lat i wzrostem punktów doświadczenia, stała się jedyną w swoim rodzaju specjalistką od złamań, czyraków, zawałów, często nierozumianej higieny i nie tylko. Zagłada, jaka dotknęła ludzkość jest tu więc tylko tłem, preludium do opisu niezwykłych zdolności adaptacyjnych człowieka i usilnego dążenia do normalności, a także czynnikiem do rozwoju nowych legend czy podań pozwalających wyjaśnić niezrozumiałe dla ludzi wydarzenia.
Kawa wypita, książka przeczytana, recenzja napisana :) Kobieta pracująca ze mnie :)
Największą zaletą "Czarownicy znad Kałuży" jest przedstawienie czasów po katastrofie (prawdopodobnie) globalnej w skali mikro. Na przykładzie Okartowa jesteśmy w stanie zobaczyć jak ludzie byliby w stanie sobie poradzić z "powrotem do normalności". Szybka adaptacja do zmieniających się warunków pozwala na przetrwanie gatunku. I, tak jak wspominałam na początku, budzi to swego rodzaju optymizm. Oczywiście mogą pojawić się jednostki szalone, a przy tym charyzmatyczne i nieobliczane, co pozwoli im dojść do władzy, jak chociażby wspominanemu przeze mnie burgmajstrowi. Jednak większość bohaterów Artura Olchowego pragnie po prostu w miarę normalnie żyć. I jest to raz, że niezwykłe na skalę powieści postapo, to jeszcze zwyczajnie piękne. Oprócz tego autor ukazał też sposób w jaki rodzą się legendy. W nieco uwstecznionej społeczności, pozbawionej dostępu do wiedzy, osobę wykształconą posądza się o konszachty z diabłem, bo tak jest prościej i, jakby nie patrząc, ciekawiej. Nic tak przecież nie ubarwia opowieści jak odrobina magii. "Prawdziwe" wydarzenia możemy porównać z tymi "legendarnymi" dzięki krótkim bajędom, jakie znajdziemy na początku każdego rozdziału. Różnice pomiędzy nimi są tak niesamowite, że nieraz zaskakuje, jak przekaz ustny może zniekształcić pierwotną historię.
Jednakowoż ze zdjęciami mogłam poczekać do lepszego oświetlenia :P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz