Pamiętam, jak na początku mojej, nazwijmy to kariery blogerskiej, TwarzoKsiążka stanowiła dla mnie główne źródło informacji, działające na zasadzie poczty pantoflowej. Znajomy kogoś dowiedział się od innego człowieka, że jest coś, czym warto się podzielić z innymi. Tak natknęłam się na profil Marty Kisiel i cudne opowieści "ałtorki" o kiślach, mackach i różowych "kłulikach", które z kolei pchnęły mnie do przeczytania "Nomen Omen" i "Dożywocia". Obiema powieściami zachłysnęłam się i z radością motywowałam wszystkich do przeczytania. Kiedy więc pojawiła się możliwość jechania na Krakowskie Targi Książki, spotkania "ałtorki", a także zdobycia najnowszej książki - "Siły Niższej" - i, mało tego, dograłam wszystkie weekedny w pracy na moją korzyść, pojechałam. Dobrze liczycie. To było rok temu. Tytuł ten musiał odczekać swoje. Remonty, mieszkanie, praca, dom, rzeczy, recenzje na cito... wiecie jak to jest. Każdy czytacz ma chyba swój Stosik Wstydu. Jednak pewnego pięknego dnia (który wcale się na takowy nie zapowiadał) sięgnęłam w końcu po książkę z wikingiem w fioletowej sukience na okładce.
Może nie mam różowego królika, ale biała alpaka też się nada.
Ponieważ z dymem poszła nie tylko Lichotka, ale i cudowne właściwości Licha dotyczące płacenia rachunków, a kuchnia zaczęła świecić pustkami odkąd przepadł Krakers, Konrad musiał stanąć przed nowym zadaniem utrzymania swojej nietypowej rodziny. A że ze świetnie napisanych powieści jeszcze nikt w Polsce nie wyżył, chałturzy jako copywriter, próbując związać koniec z końcem. Jeśli doliczy się do tego próby wyżywienia stadka różowych królików, wikinga rzeźbiącego "Jezuski frasobliwe", pociesznego Anioła Stróża, utopca i trzy duchy żołnierzy Wermachtu (spożywające zaskakujące ilości "ten tegesu", trudno się dziwić, że Romańczuk marnieje z każdym dniem. Oczywiście dla "ułatwienia" mu życia, tytułowa Siła Niższa dorzuca mu drugiego anioła, bardziej upierdliwego niż baba z urzędu i kobietę, która ma się wkrótce rozmnożyć. Osiwieć od tego można, ale też uśmiać się i upłakać ze szczęścia.
Zaczynając od rzeczy najważniejszej - książkę przeczytałam w trzy wieczory, a Luby dawno nie widział mnie tak rozchichotanej, radosnej i z tak szalonym błyskiem w oku, że zaczął się o mnie niepokoić. I wiecie czego naprawdę żałuję? Że nie będę mogła jej przeczytać drugi raz z tą samą niewiedzą jak za pierwszym. I do tej pory dziwie się, czemu ludzie nie tratują się w księgarniach, wyrywając sobie z rąk jej egzemplarze niczym torebki na promocji w Lidlu. Ta książka jest tak dobra, że wzruszam się, śmieję, płaczę i cieszę jak głupia za każdym razem, gdy przypomnę sobie co soczystszy fragment. Serce mi trzepocze, usta wykrzywiają się w grymasie szczęścia, a mnie samą napełnia kosmiczne zrozumienie wszechświata (no tutaj może się nieco zagalopowałam) tak bardzo dobra książka to jest. Dlaczego? Przez siłę niższą.
Czyżby Alpi była zazdrosna o króliki?
Romańczuk zderza się z brutalną rzeczywistością. Jak bardzo niezwykli nie byliby jego przyjaciele, to jednak jego rodzina. Rodzina, której musi zapewnić byt. I to zderzenie z rzeczywistością go przytłacza. Pod płaszczykiem żartów i niedorzeczności kryje się historia człowieka, który zgubił siebie, bo pranie, prasowanie i gary. A nic tak nie frustruje duszy pisarza, gdy nie może się wyżyć się twórczo, kiedy jedyną ostoją jest spokój i cisza całodobowego supermarketu. Konrad jest sfrustrowany, opryskliwy i tak antypatyczny jak to możliwe, ale powiem, że dawno tak dobrze nie rozumiałam żadnego bohatera literackiego. Ani też nie odkryłam tak wiele. W nadmiarze obowiązków Romańczuk nie dostrzega cierpiącego Licha, które na dobrą sprawę nie ma nawet kaloszków na zimę. Z resztą on sam też pogrąża w swoim własnym bólu po stracie. Niemal z desperacji przygarnia upiornie upierdliwego Tsadekiela, licząc na zastrzyk gotówki, a tu dodatkowo zwala się do niego Carmilla w nie mniejszej opresji. Emocje kumulują się we wszystkich, żeby w końcu wybuchnąć. Gdyby nie lekki, plastyczno-poetycki język "ałtorki" i tony humoru, byłby to rasowy dramat. I dobrze, że mają Turu.
Tak, Turu Brząszczyk to postać na osobny akapit. Snycerz z zamiłowania, wiking z wyboru ujął mnie swoją bezpośredniością, zamiłowaniem do cukru, dniem piżamowym i pierniczeniem z "ten tegesem". Poza tym, kto nie chciał by mieć kołyski z motywem przewodnim godnym Ragnaroku. Gdyby nie cudowne spoiwo, jakim okazał się dla byłych mieszkańców Lichotki Turu, oni sami dawno by się posypali. Jako jedyny potrafił utrzymać w ryzach Tsadekiela, pocieszyć Licho i być terapią szokową dla Romańczuka. Usilnie stara się też, żeby nowe lokum stało się dla wszystkich nie tylko dachem nad głową, ale Domem, prawdziwym Domem przez wielkie D. Może Licho jest Aniołem Stróżem, ale to Turu jest ich Dobrym Duchem i ostoją rozsądku w różowej krynolinie. Czytelniczki mogą uwielbiać mrok Romańczuka, czy wzdychać do romantyzmu Szczęsnego, ja jednak wolę ciepło, które generuje istota odpornego na wszelkie dziwności Turu. Kto jest ze mną? #TeamTuru.
I ona tęskni za ciągiem dalszym fabuły.
Trudno nie nazwać "Siły niższej" fantastyką, skoro pojawia się w niej cała masa nadprzyrodzonych istot, a na konwencie odbywa się autentyczne wywoływanie ducha. Nie mniej jednak, dawno nie czytałam tak życiowej i prawdziwej powieści. Oczywiście humor, sarkazm i ironia ubrane w niesamowicie barwny i soczysty język ałtorki pozwalają przyjmować tę prawdziwość w łatwy do przełknięcia sposób. Marta Kisiel udowadnia też, że bohater nie musi ratować świata, władać siedmioma królestwami, latać na smokach czy odkrywać zagadek wszechświata, żeby przyciągnąć do siebie czytelnika. Wystarczy być bohaterem dnia codziennego i stawiać czoła przeciwnościom siły niższej. I to jest w tej książce najpiękniejsze. Niesamowita radość i pochwała rzeczy małych, które tworzą kwintesencję życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz