niedziela, 15 kwietnia 2018

Zagadki dla Manipulatorów, czyli czas na "Sprawę Zegarmistrza"

Po wakacyjnych przygodach rodem z koszmaru, Martin w końcu zaczyna naukę w Praskiej Szkole Lalkarzy. Wyróżnia go nie tylko fakt, że wszyscy spodziewają się po nim wielkich czynów, ale i jego własna, nieprzymuszona chęć do uczenia się od Mistrzów Marionetek. Bo któż by nie chciał zdobyć władzy nad rzędem dusz, szczególnie gdy ma dziewiętnaście lat. Jednak, patrząc po egzaminach wstępnych, nauka w tak wyjątkowej szkole do najłatwiejszych nie należy. Tym bardziej, że zaraz na początku roku zdarza się trup, a praca semestralna ma polegać na tym, by wskazać mordercę, niezależnie czy wytypowany to zrobił czy nie. Decyduje większość. Jakby tego było mało Król Demonów zdaje się zbierać siły by ponownie uderzyć. Czy prywatna vendetta Martina nie okaże się być błahostką w porównaniu z zagrożeniem, które czyha na wszystkich mieszkańców Pragi? 
Grafika zaczerpnięta ze strony wydawcy.

 Od samego początku “Sprawy Zegarmistrza” przyszło mi mierzyć się z wszechobecną akcją. Dzieje się naprawdę wiele, a ja, łącznie z Martinem czułam się nieco zagubiona w tym wszystkim. Chłopak jako jedyny nie pochodzi z Obrzeży, nie zna drugiej strony i rzeczy, które dla innych są oczywistością, dla niego są ciągłym pasmem niespodzianek. Musi niezwykle szybko się adaptować, żeby zachować trzeźwość umysłu i, jakby nie patrzeć, zdrowie psychiczne. Momentami aż chciałoby się krzyknąć, żeby ktoś wziął i wyjaśnił mu najważniejsze kwestie, zamiast sprawdzać, czy przy okazji nie zwariuje. Trudno jest istnieć w świecie, którego zasady działania nie są znane. Podobnie jest ze studiami Martina. Choć wymagające, schodzą na boczny plan, będąc tłumione przez próby rozwiązania nie jednej, a co najmniej trzech różnych spraw. Tak więc to, czego dowiadujemy się o świecie i Praskiej Szkole Lalkarzy to ledwie strzępki informacji pozostawiające więcej pytań niż odpowiedzi. I o ile wiedzy o prawach rządzących Obrzeżami mi nieco brakuje, w przypadku nauki w Kolegium dobrze, że zostały sprowadzone do niezbędnego minimum by nie zaciemniać obrazu sytuacji. Martinowi ciężko byłoby się skupić na ważkich kwestiach, jeśli uwagę zaprzątałaby mu najbliższa wejściówka czy zaliczenie z któregoś przedmiotu. 

W porównaniu z pierwszym tomem “Paradoksu marionetki” brakuje mi tu nieco indywidualnej spójności. “Sprawa Klary B.” była przyjemnie mrocznym, nastoletnim kryminałem z wyraźnie zarysowanym śledztwem, natomiast “Sprawa Zegarmistrza” nie ma tak jednoznacznie zaznaczonej osi fabularnej. Fakt mamy kwestię mordercy w uczniowskich szeregach, ale nie dostajemy śledztwa jako takiego, które by do niego doprowadziło. Całość jest rozbita na kilka wątków, które są równie mocno eksponowane. W związku z tym równocześnie prowadzone są kwestie zniknięcia Zegarmistrza, poszukiwania Canelle, buntu Iskry, pojawienia się Króla Demonów i ciągu dalszego dochodzenia w sprawie śmierci Klary. Wydaje mi się to nieco zbyt dużym rozdrobnieniem na lekko ponad dwustu stronicową książeczkę, przez co każdy z tych wątków zostaje po prostu odnotowany, mniej lub bardziej zakończony, bez stosownego rozwinięcia. 
Grafika pochodzi z TwarzoKsiążkowego profilu autorki.

Czytając czułam, że powieść została napisana dla nastoletniego czytelnika językiem prostym, dosadnym ale mocno obrazowym. Fabuła też została tak rozplanowana, by nie zanudzać, a pobudzić do coraz szybszego czytania, by z każdym następnym rozdziałem coraz bardziej wciągać w intrygę, więc tym bardziej szkoda iż poszczególne wątki nie są lepiej zarysowane. Dla przykładu w tytułowej “sprawie zegarmistrza” dostajemy odpowiedzi na podstawowe śledcze pytania (co? kto? jak? i dlaczego?), ale brakuje im głębi, dociekań, które nadałyby historii wielowymiarowość. W jakich okolicznościach zniknął Zegarmistrz? Czy nie obyło się bez walki? Jakim cudem zmuszono go do wyjawienia tajemnicy zegara? Zdaję sobie sprawę, że z punktu widzenia Martina te informacje nie mają aż takiego znaczenia, jednakowoż gdy odniesiemy je także do pozostałych wątków, moglibyśmy otrzymać odpowiedzi, które zaważyłyby na decyzjach głównego bohatera, a skoro ten ma być iskrą, od której świat zapłonie, dobrze by było mieć szersze pojęcie o sytuacji. 

Jednak tym, czego najbardziej brakowało mi w drugim tomie “Paradoksu Marionetki” były zmiany perspektyw, przeniesienie ciężaru opowieści z Martina na kogoś innego, kto ukaże nam co dzieje się poza wydarzeniami z bezpośrednim udziałem protagonisty. Pozwoliłoby to także na poznanie głębsze bohaterów, tudzież antagonistów. O dyrektorce Kolegium - Erice Ekhart - nie wiemy nic poza tym, że zachowuje się i wygląda niczym lalka. Pod koniec książki widziałam, że autorka starała się coś takiego wprowadzić w związku z postacią Freddie, ale dla dobra tej konkretnej części było już nieco za późno. Nie mniej stanowi to pomyślną wróżbę dla kolejnych tomów. Ogólnie rzecz ujmując, książkę czytało mi się lekko, szybko i przyjemnie. Kilka pomysłów z miejsca skradło moją duszę, jak chociażby tomik wierszy czy koncepcja zegara. Na nieszczęście dla “Sprawy Zegarmistrza” w trakcie lektury dość mocno czuć, że jest to część przejściowa, a wątki w niej rozpoczęte stanowią punkty wyjścia dla kolejnych tomów. O ile całej serii to w żaden sposób nie zaszkodzi, o tyle dla tego konkretnego tytułu nie jest to za dobrym rozwiązaniem. Nie mniej nie stanowi to na tyle wielkiego problemu, bym z ciekawością nie sięgnęła po kolejne książki autorki i liczę, że następne będą coraz lepsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz