poniedziałek, 30 kwietnia 2018

WatchGamer, czyli o grach, które przeszłam bez dotykania pada

Kiedy byłam dzieckiem, komputery stanowiły towar epicko wręcz deficytowy (może jest w tym nieco przesady, ale z mojej perspektywy był to sprzęt nieosiągalny). Jednak tak się złożyło, że kilku małolatom z mojego otoczenia udało się być posiadaczami tego cuda. Oczywiście zaczęły się wycieczki, które zazwyczaj kończyły się łaskawym pozwoleniem w stylu “Możesz patrzeć jak gram”, co oczywiście mało komu wystarczało. W tym czasie moja mama pragnąc uszczęśliwić swe pociechy, kupiła mnie i mojej siostrze jedną z tych chińskich podróbek Pegazusa o wdzięcznej nazwie PolyStation oraz kartridż z milionem gier, które miały pocieszyć marudzące dzieci. Jak się można było domyśleć “milion gier” było drobnym przekrętem producentów, ale te kilka było całkowicie wystarczających jak na nasze potrzeby. Gorzej było z padami, ponieważ choć dwa, nie pozwalały na zabawę równocześnie, więc każda z nas musiała tak czy siak czekać na swoją kolej (każdy, kto miał rodzeństwo w zbliżonym wieku, wie jak bardzo niemożliwym to momentami jest). Szybko okazało się, że tata jest najlepszym graczem w strzelanki i Tetrisa, a siostra królowała w Mario. Zwycięstwo w olimpiadzie zaś zależało akurat od tego, komu udało się dopaść wymienionego pada, który w magiczny sposób pozwalał na kosmiczne bicie wszelkich rekordów. Jeśli więc chciałam być częścią spektakularnej wygranej, mogłam jedynie patrzeć. 
Nie powiecie mi, że patrząc na te grafikę nie słyszycie tej charakterystycznej melodyjki.

Z czasem obserwowanie wytrawnych graczy stało się jedną z bardzo lubianych przeze mnie aktywności, przypominającą śledzenie pełnych akcji kreskówek. Bo skąd mogłam wiedzieć, że jeśli uderzę w jeden konkretny kamień na drugim poziomie Prehistoryka, zamiast małych owocków spadnie mi lodówka czy olbrzymia kiść winogron, albo w który z kanałów trzeba wejść, żeby Mario dostał się do rundy bonusowej, czy też jak wykonywać te pełne gwiazdek akrobacje w IcyTowerze? A już naprawdę nie mogłam się napatrzeć jak siostra zręcznie przechodzi kolejne plansze Kapitana Pazura. To jak jej się udawało wskoczyć w te wszystkie bonusowe miejsca to dla mnie była to czysta magia. Gdy grali ci, którzy potrafili, aż przyjemniej było popatrzeć zamiast ginąć raz po raz. Przynajmniej do czasu odkrycia przeze mnie RPGów, w których już tak zręczna nie musiałam być. Moja pierwsza przygoda z Neverwinter Nights stanowiła festiwal zachwytu, kiedy to musiałam chodzić po mapie i rozwiązywać niesamowite wówczas dla mnie zagadki, odkrywać lokacje i walczyć ze złem pod różnymi postaciami. I choć był to dość krótki romans, ponieważ dość szybko popadłam w zauroczenie książkami (doba niestety z gumy nie jest), to na graczy nadal lubiłam sobie popatrzeć.

Tak się jakoś życiowo złożyło, że mym Lubym został miłośnik gier wszelkiego rodzaju, a ja, odkąd zamieszkaliśmy razem, stałam się mimowolnym świadkiem jego zwycięstw i porażek. Kiedy ja zasiadałam przed lapkiem, by stworzyć kolejną przejmującą, twórczą i niezwykle przemyślaną recenzję (a przynajmniej chciałabym, żeby takowa ona była), on on odpalał komputer i grał. Tak właśnie poznałam przygody największego “złodupca” w kosmosie, czyli komandora Sheparda wraz z wszystkimi trzema ówczesnymi częściami Mass Effecta okraszone pytaniami o rasy i ich możliwości, przeplatane co ciekawszymi anegdotami z fragmentów, których nie miałam okazji zobaczyć. I tak zaczęło się podglądanie kątem oka, zupełnie jakby oglądała filmy. Tym samym poznałam historię Diablo, przeszłość Sary Kerrigan, a także dowiedziałam się dlaczego Claptrap jest jedną z ulubionych postaci Lubego. Choć akurat w przypadku Borderlandsów niezwykle podobała mi się ta na wpół komiksowa sceneria i postaci z typowo rysunkowymi sznytami. Do tego ścieżka dźwiękowa z tej gry, razem z tą z Fallouta 4 wciąż należy do moich ulubionych. Do tego odkrywałam kosmos w No Man’s Sky, biegałam z Assasinami, by później złorzeczyć na ich filmową adaptację, i kibicowałam Larze w jej archeologicznych poczynaniach, słuchając jak Luby złorzeczy nad zręcznościówkami. Kiedy przyszedł czas na Wiedźmina trójkę, już nawet nie udawałam, że coś robię, tylko odkładałam wszystko i szłam oglądać. Albo, by zagłuszyć własne sumienie, rozkładałam deskę do prasowania za plecami Lubego i tak oglądałam, oczywiście komentując rzeczy, oczywiście o wiedzę zaczerpniętą z książek. Choć nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że gra dała mi więcej frajdy niż książki (kajam się za to, ale proszę! Widzieliście? Graliście? Muzykę słyszeliście? Jestem książkolubem z krwi i kości, ale ta produkcja zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie). Zabawa była dla mnie tym większa, że pewne dyskusje czy żarty mogłam spokojnie dzielić z Lubym, a do tej pory wyburczane głosem Mrocznego Rycerza “Jedź Płotka” jest naszym prywatny, dowcipem. 
Jedź Płotka!

Oczywiście zmiana mieszkania nieco ukróciła (przynajmniej na pewien czas) “wspólne” granie. “Podglądanie” stało się trudniejsze, gdy mój kącik do pracy stanął prostopadle do komputera Lubego, ale wciąż mogłam słuchać. Choć bardziej niż dialogi i ścieżka dźwiękowa wciągały mnie niezwykle barwne komentarze dotyczące umiejętności pozostałych graczy, chociażby w trakcie partyjek w Heroes of the Storm. Najwięcej frajdy miałam, gdy drużynę stanowili nasi wspólni znajomi. Do tej pory śmiać mi się chce, gdy sobie przypomnę, jak na pytanie o jeden ze skrótów klawiszowych w grze, padła odpowiedź “Alt+F4” i jeden z kolegów zniknął z rozgrywki. Dowcipom nie było końca, szczególnie, gdy Luby skomentował całość tekstem w stylu “Stary, nawet Beata wiedziała, że to żart”. Wiedziałam, choć to raczej wiedza z gatunku tych podstawowych, zdobywanych za czasów wczesnoszkolnych na pierwszych lekcjach informatyki. Nie mniej koledze do tej pory jest to wypominane. Jakby próbując mnie bardziej zaangażować w grę, Luby zwykł pokazywać mi filmiki opisujące nowe postaci w HotSie, często, gdy pochodziły one z uniwersum StarCrafta, poszerzając to o wiedzę z oryginalnych gier. Ja natomiast, z wrodzonym sobie taktem, wyśmiewałam na ten przykład kostne narośle w kształcie obcasów na stopach Kerriganki. Bo to pierwszy element ludzkiego wyglądu o jaki trzeba zadbać, gdy tworzy się taką hybrydę. 

Ogólnie prób zachęcenia mnie do bardziej czynnego grania było wiele, ale chyba najskuteczniejsza miała miejsce podczas czytania “Duchów Askalonu”. No tak, dużo łatwiej zmotywować mnie do zapoznania się z jakąś książką niż poświęcania swojego czasu (który i tak bardziej istnieje w deficycie niż w normalnej linii), jednakowoż pomysł był dobry, ponieważ zaczęłam dopytywać o uniwersum Guild Wars. I tak od słowa do słowa wyszło, że mój nowy Dalek jest w stanie całkiem sprawnie udźwignąć silnik gry, a mnie godzina rozwalania potworów całkiem dobrze robi na stres. Udało nam się z Lubym rozegrać nawet kilka wspólnych questów, dopóki nie okazało się, że w pracy musi zostawać po 14 godzin, a mnie samej w domu jakoś do gry nie ciągnęło i tak jakoś się to wszystko rozmyło. Choć nie ukrywam, że kiedy znów poczuję przypływ gierczanych chęci, znów do niej siądę. Tak jak było z obiema częściami Puzzle Questa - RPGa, w którym walki rozgrywane są przez mikrogierki działające na zasadzie “połącz trzy”. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak bardzo wciągały mnie tego typu rozgrywki, ale tak po prawdzie rzadko która gra tego typu motywuje mnie do przejścia całości od deski do deski. Ich głównym problemem jest fakt, że wraz ze wzrostem trudności planszy nie wzrasta ich rozwojowa atrakcyjność. Puzzle Questy były wyjątkiem. 
Połącz trzy i rozwalaj potwory.

A potem pojawiło się w naszym mieszkanku PS4 a wraz z nim nowe przygody, które teraz przeżywamy we trójkę, bo odkąd Mysza oswoiła się z kanapą, siedzi na niej razem z nami, paradoksalnie zajmując jej połowę. Tym samym zaczęłam poznawać przygody Aloy z gry Horizon z dumą dostrzegając podobieństwa z Tomb Raiderem, z niemałą przyjemnością oglądając kolejne scenki i śmiejąc się z internetowych memów, które stały się jak najbardziej zrozumiałe. Poza tym mogłam też od czasu do czasu służyć pomocą w stylu “Jak zauważysz taki dziwny znaczek na mapie to daj mi znać”. A potem było Way Out, które oglądało się jak dobry kryminał, w trakcie którego zdarzały się naprawdę zabawne momenty, by został podsumowany tak mrocznym i smutnym zakończeniem, że zwyczajnie mi ono nie przystawało do humoru dostępnego w trakcie. Nie mniej gra mi się podobała. Podobnie jak Dragon Age: Inkwizycja będąca teraz na tapecie u Lubego (razem z Destiny, w które może pogrywać wspólnie z naszymi znajomymi). 

To co opisałam to i tak tylko wycinek tego, co miałam okazję zobaczyć. Nie wspomniałam przecież o Pillars Of Eternity, Tides of Numenera, MassEffect: Andromeda, Black Flagu czy Nier: Automata tak pełnym zbliżeń na bieliznę głównej bohaterki, że dla mnie było to wręcz śmieszne. A gier było i z pewnością będzie jeszcze więcej. Dobra pamięć do szczegółów sprawiła, iż mimo wybiórczego śledzenia poszczególnych fabuł, w lot chwytam wszelkie aluzje, memy czy dowcipy, a przy odrobinie twórczej inwencji i internetowego obeznania, sama potrafię takowe stworzyć. A już najwięcej konsternacji, szczególnie wśród męskiej części znajomych, wywołuje, gdy odezwę się w dyskusji lub sama coś wtrącę, powołując się na swoje gierczane “doświadczenie”. I z niejaką satysfakcją przyznaję, że lubię te zdziwione miny i podszyty satysfakcją uśmiech Lubego, kiedy coś takiego ma miejsce. Nie samymi książkami żyje człowiek, a ja zwyczajnie lubię zaskakiwać. A teraz tak patrzę na tę ścianę tekstu i wiem, że powinnam już kończyć. Luby twierdzi, że to dobrze, że odblokowałam się pisarsko, a ja śmieję się, bo kto w dzisiejszych czasach szybkiej wiadomości mi to przeczyta. Ale za to jest coś innego, coś lekkiego i mam nadzieję, że przyjemnego do poczytania. A tak na marginesie to ilu Was jest? Miłośników mniej czynnego uczestnictwa w grach? Prawdziwych WatchGamerów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz