Moje pierwsze spotkanie z serialem "Firefly" było szybkie i nie bardzo udane. Przeczytałam o nim w artykule Jakuba Ćwieka "Świetlik i przyjaciele", który możecie znaleźć w 7# numerze "Coś na progu" (dla czytelników COŚ, ale o nim innym razem). Wtedy niewiele z niego zrozumiałam. Dla kogoś kto nigdy nie miał styczności z tą produkcją, był to zlepek informacji, zdecydowanie zbyt krótki, żeby wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi, za to zakończony całkiem przyjemną refleksją. Jedyne co pamiętam z pierwszego czytania, to radość wywołana z tego, że istnieją tak niezwykli ludzie jak fani Świetlika. Do zgłębienia idei serialu było to jednak dla mnie za mało. Tyle tylko, że informacja o jego istnieniu została zakorzeniona w mojej nieświadomości, czekając na odpowiednią chwilę. Ta nadeszła w momencie, gdy gdzieś na facebooku mignął mi fan-art z bohaterami serialu, z komentarzem sugerującym, że mała, słodka dziewczynka na nim świetnie morduje. Ponieważ miałam w pamięci jak wielką, braterską miłością pała do siebie cały fandom, zaintrygowało mnie to. Obejrzałam pierwszy odcinek i się zakochałam.
Trudno się nie zaciekawić, widząc coś takiego. Z tak zupełnie nieadekwatnym komentarzem.
"Firefly" miał premierę w Stanach Zjednoczonych we wrześniu 2002 roku. Jednak z powodu zbyt niskiej oglądalności, wyemitowano tylko 11 z zaplanowanych 14 odcinków. Niezbyt pocieszająca informacja jak na sam początek. Fani jakby zbyt późno się obudzili, gdyż późniejsza, niezwykle wysoka sprzedaż płyt DVD z całym sezonem, zaskoczyła twórców. Od tamtego czasu, cały fandom działa niezwykle prężnie, starając się przywrócić serial na ekrany. Ich głównym osiągnięciem było zmotywowanie twórców do nakręcenia pełnometrażowego filmu "Serenity", będącego kontynuacją cyklu.
Co jednak sprawia, że ludzie z całego świata, pragną zrzeszać, wspólnie walczyć o tę produkcję oraz, nawiązując do cytatu z serialu, pomagać tym, którzy nie mogą biec, nie są w stanie nawet się czołgać i potrzebują kogoś, kto ich poniesie? Spróbuję Wam na to odpowiedzieć.
Na początek trochę muzyki. I uwaga, wpis może zawierać śladowe ilości spoilerów
Akcja serialu toczy się w XXVI wieku. Ziemianie skolonizowali cały układ planetarny, niekiedy na siłę przesiedlając osadników. Wszystkim twardą ręką rządzi Sojusz, choć nie dociera ona tak daleko, jakby tego chciała. Centralne planety pławią się w dobrobycie i korzystają z najnowszych zdobyczy techniki, gdy pozostałe cierpią z powodu biedy i przeróżnych chorób. Na nich czas się zatrzymał, a nawet cofnął, gdyż odnajdujemy na nich elementy znane ze starych, dobrych westernów. Tam też kwitnie przemyt i handel nie do końca legalnym towarem. W jednej z takich kolonii, poznajemy Malcolma 'Mala' Reynoldsa - kapitana statku "Serenity", będącego starą jednostką transportową, typu "Firefly". Niegdyś był sierżantem w armii buntowników nazywanych Browncoat, którzy przegrali z Sojuszem swoją walkę o wolność. Teraz jest przemytnikiem imającym się różnych zajęć, pozwalających na przetrwanie i niekiedy na napsucie krwi rządowi.
Tak mniej więcej rysuje się świat, w którym żyją nasi bohaterowie. A kim oni są? To załoga statku, w skład której wchodzą rozrywkowy pilot, genialna mechanik, niezbyt rozgarnięty najemnik, była podwładna Reynoldsa oraz kurtyzana o złotym sercu. Z czasem dołączają do niej pokładowi goście: tajemniczy pasterz Book, młody i niezwykle zdolny chirurg oraz jego, nie do końca normalna, młodsza siostra. Taki zbiór osobowości, pewnie nie byłby w stanie nic zdziałać, gdyby nie twarda ręka mocno upartego kapitana, rozwiązująca wszelkie kwestie sporne.
Z taką ekipą, nie można się nudzić.
Mimo iż akcja serialu toczy się w przyszłości, został on utrzymany w mocno westernowej konwencji, głównie w celu pokazania, jak wygląda życie na planetach kolonialnych, co bardzo łatwo odnieść do tego, jak stopniowo kolonizowano Amerykę. Bieda aż piszczy, a wszędzie szerzą się choroby i nieprzewidziane problemy związane z terraformowaniem poszczególnych globów na obraz i podobieństwo Ziemi Dalekie Rubieże są niczym Dziki Zachód w kosmosie, gdzie rządzi ten, kto ma pieniądze i siłę, a statek i odrobina oleju w głowie pozwalają wyżywić załogę, zapewniając im tę odrobinę specyficznej wolności. I tym zajmuje się Reynolds. Ma ewidentny uraz do Sojuszu, dlatego tym chętniej balansuje na granicy prawa. Posiada jednak swój własny kodeks honorowy i niego się trzyma, zaczepiając go swoim ludziom. Pod płaszczykiem buty, arogancji i zbytniej pewności siebie, jest człowiekiem o gołębim sercu. Jednak, niczym Ben Cartwright, nie waha się pociągnąć za spust, gdy w grę wchodzi jego rodzina (a załoga jest dla niego rodziną, nieco problematyczną, ale jedyną jaką ma).
W kontraście do tego są Planety Centralne, będące ośrodkami władzy i zamożności. Tam natrafimy na elementy dobrze znane z innych kosmicznych produkcji, takie jak latające samochody, niesamowicie nowoczesną i zaawansowaną pomoc medyczną czy stróżów prawa uzbrojonych w pewnego rodzaju miotacze energii, które mogą zarówno ogłuszyć jak i zabić. Ich mieszkańcy mają wszystko, gdyż stać ich na to. Zdarza się im jednak zapominać o podstawowych wartościach takich jak więzi rodzinne. Najlepiej widać to na przykładzie rodziny Tamów, bezgranicznie ufających rządowi. Dla nich kariera i to "co ludzie powiedzą" liczy się bardziej niż ich własne dzieci. Tak wielki kontrast, pomiędzy planetami zjednoczonymi jedną unią, powoduje, że mamy wrażenie iż znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie (dosłownie i w przenośni).
Pomijając już fakt, że naprawdę przypomina świetlika, to jest jedna rzecz, z powodu której mój wewnętrzny nerd mruczy jak kot. Twórcy serialu pamiętali, że w próżni, jaka panuje w przestrzeni kosmicznej, dźwięk się nie rozchodzi. Dzięki temu, wszelkie sceny rozgrywające się w kosmosie są opatrzone delikatnym motywem muzycznym, zamiast ryku silników i wizgu wkraczania w prędkość nadświetlną.
W kontraście do tego są Planety Centralne, będące ośrodkami władzy i zamożności. Tam natrafimy na elementy dobrze znane z innych kosmicznych produkcji, takie jak latające samochody, niesamowicie nowoczesną i zaawansowaną pomoc medyczną czy stróżów prawa uzbrojonych w pewnego rodzaju miotacze energii, które mogą zarówno ogłuszyć jak i zabić. Ich mieszkańcy mają wszystko, gdyż stać ich na to. Zdarza się im jednak zapominać o podstawowych wartościach takich jak więzi rodzinne. Najlepiej widać to na przykładzie rodziny Tamów, bezgranicznie ufających rządowi. Dla nich kariera i to "co ludzie powiedzą" liczy się bardziej niż ich własne dzieci. Tak wielki kontrast, pomiędzy planetami zjednoczonymi jedną unią, powoduje, że mamy wrażenie iż znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie (dosłownie i w przenośni).
Co powiecie na stary, dobry napad na pociąg? Tylko, że przy użyciu statku kosmicznego.
Na pokładzie "Serenity" nie spotkamy tego, co na "Enterprise" - sterylnej czystości, którą otacza futurystyczna nowoczesność. Za to w mesie jest wielki, drewniany stół, przy którym załoga jada wspólne posiłki. Czasem jest to zwykła proteinowa papka, ale gdy uda im się zarobić, jest to najzwyklejsze dla nas jedzenie, urastające w ich oczach do, wykwintnego dania z uczt dla najbogatszych. Prawdziwa żywność jest rzadkością w życiu przemytników, czego można się domyśleć obserwując Kaylee i to z jaką celebracją je truskawki. "Serenity" jest jak wielki, przytulny dom, w którym każdy ze stałych mieszkańców, ma urządzoną po swojemu kajutę. Mostek mnie osobiście kojarzy się z wnętrzem ciężarówki: zagraconym i spersonalizowanym przez pilota. Jedynym tak naprawdę nowoczesnym miejscem, spełniającym normy ze Star Treka, jest ambulatorium. Sam statek jest w gruncie rzeczy starym klasykiem (lub rupieciem, zależy kto patrzy), który psuje się częściej niż "Sokół Milenium" Przez wielu uważany za złom, posiada dla Mala pewne znaczące zalety, jak choćby liczne zakamarki, w których można coś ukryć. Jakby nie patrzeć, pojazd idealny dla przemytnika.
Czy gdyby ktokolwiek z Was spojrzał na tę stopklatkę, nie wiedząc o czym mowa, powiedziałby, że ma to miejsce na statku kosmicznym?
"Firefly" pokazuje, jak bardzo sentymentalni jesteśmy. Jak bliska jest nam przyszłość, która nie przynosi futurystycznych zmian, mogących niekiedy przerażać, ale takie rzewne wspomnienie przeszłości. Nadchodzące wieki mają jednak swoją mroczną stronę. Już teraz, współczesnemu światu bliżej do centralnych planet Sojuszu. "Firefly" jest jednak światełkiem nadziei, że wciąż będą istnieć ludzie, będący takimi mentalnymi B-coatowcami. I na tym polega urok tej produkcji. Na ufności w przyszłość, na pokazaniu siły zgranej ekipy, która wspiera się nawzajem, żeby móc nieść przyjaciół, kiedy ci nie mogą już się czołgać.
Bardzo się cieszę, że odkryłaś Firefly - mnie oświecił (dobre słowo) ponad rok temu mój mężczyzna i oglądaliśmy jeden odcinek za drugim, barłożąc się jak kociaki na łożu, aż do Serenity. I mamy w planach powtórkę jak tylko skończymy oglądać Kowboja Bebopa:)
OdpowiedzUsuńTeż się cieszę z tego powodu :) Kowboja Bebopa też zamiaruję oglądać z moim Khalem, ale jak skończymy Azumanga Daioh i Hellsinga :)
OdpowiedzUsuńTak trzymać! :D Nie zapominaj, że ja mam połowę mangi Hellsinga w Kielcowie.
UsuńMasz? hmm, może się o nią uśmiechnę jakoś w lipcu :)
Usuń