piątek, 16 maja 2014

Rozterki polskiego bibliofila

Cześć, jestem Mróz i jestem bibliofilem. Już od miesiąca nie sprawiłam sobie żadnej książki. Czuję, że niedługo pęknę i skieruje swoje kroki do najbliższego antykwariatu. Na razie udaje mi się przetrwać na wcześniej zdobytych e-bookach, ale to nie to samo. Nic nie zastąpi zapachu tuszu i dotyku karetek papieru, ani widoku równo poukładanych woluminów na półce. To nałóg, który grozi bujną wyobraźnią, poszerzeniem horyzontów i niestety pustym portfelem. Z dwojga złego lepiej taki niż inny. Choć może nie. To nie nałóg, bo równie dobrze nałogiem moglibyśmy nazwać oddychanie czy jedzenie. Bibliofil to po prostu inna istota, której do żucia potrzebne jest słowo pisane. Tylko że, jeśli przyszło mu żyć w Polsce, to wcale nie ma lekko. Nie dość, że bytuje w kraju, gdzie jego gatunek powoli wymiera i nikt nie chce go wpisać do Czerwonej Księgi, a tym samym objąć ochroną, to jeszcze na różne sposoby uniemożliwia mu się przeżycie, utrudniając dostęp do jedynej rzeczy, jaką może karmić swój umysł i duszę - książek.

Wszystkie memy w tym wpisie pochodzą ze strony www.wachamksiazki.pl

Bibliofil wychodzi do księgarni z zamiarem kupna lektury. Jeszcze nie wie, co to będzie. Chce ją kupić, bo po prostu ma na to ochotę. Wstał rano i stwierdził, że dziś jest ten dzień. Nabędzie czytadło, które pozwoli mu przeżyć niezliczone przygody, wypłakać morze łez i nie przespać kilku kolejnych nocy. Zdeterminowany, kieruje swoje kroki do najbliższej galerii handlowej, do znanej księgarni, mającej swoje filie w całym kraju, będącą marką samą w sobie, która w swojej nazwie zawiera jeden z czterech kolorów kart. Widzi czarno-biały neon i wchodzi do środka. Tam przeciera oczy ze zdumienia, gdyż wydaje mu się, że pomylił sklepy. Z półek patrzą na niego kolorowe czajniki, salaterki, talerze i inne temu podobne, mniej lub bardziej udziwnione wyposażenie kuchni. Konsternację pogłębia fakt, że kawałek dalej widzi mini-salon telefonii komórkowej upchnięty gdzieś w kącie sklepu, ponieważ mimo wszystko znajduje się przy grach komputerowych, to w jakiś pokrętny, marketingowy sposób pasuje. Bibliofil niezrażony idzie dalej, kierując się na artykuły papiernicze - coś, czego obecność nie dziwi w normalnej księgarni - chyba, że weźmie się pod uwagę rozmach i cenę zbliżone do profesjonalnych sklepów dla plastyków. Idzie dalej, mijając kilometry półek z zeszytami, które rażą w oczy neonowymi okładkami. Kiedy dostrzega półki z prasą, chce odetchnąć z ulgą. Jest na właściwym tropie. W momencie pojawienia się na horyzoncie pierwszych książek, ma ochotę paść na ziemię i podłogę ucałować. W końcu dotarł do swojej Ziemi Obiecanej, Eldorado pachnącego papierem i farbą drukarską. W jednej chwili ma wrażenie, że umarł i trafił do raju, ponieważ zewsząd otacza o setki woluminów. Nareszcie osiągnął cel swej wędrówki! Teraz może bez reszty poświęcić się temu, po co tu przybył - poszukiwaniu właściwej lektury.

Czasami ma się wrażenie, że niektórzy zapomnieli, czym jest prawdziwa księgarnia

Załóżmy, że wspomniany Bibliofil, podobnie jak ja jako Mróz, jest miłośnikiem szeroko pojętej fantastyki. Pamięta też czasy, gdy wspomniany sklep był ostoją tego gatunku. Półki uginały się od ciężaru polskich i zagranicznych autorów. Było to jedyne miejsce, gdzie można było kupić podręcznik do D&D. Mając w głowie te wspomnienia, z nadzieja wchodzi między regały, podpisane "polska fantastyka" i natychmiast zostaje sprowadzony na ziemię, ponieważ widzi książki tylko jednego wydawnictwa, które nie ma pojęcia o tym, iż tryby powinny się zazębiać, a nie stykać ze sobą. Jakby tego było mało patrząc na nie, można pomyśleć, że w Polsce mamy tylko jednego, góra dwóch pisarzy, zajmujących się tym gatunkiem. Coś nowego, coś świeżego zdarza się rzadko, bo przecież jest nie rentowne. Półki z zagranicznymi autorami wyglądają nieco lepiej. W tym miejscu pokutuje myśl, że wszystko, co powstało za granicą, z góry musi być lepsze od naszego. Po co więc ryzykować. Bierzemy ich, gdyż zostało już przetestowane. Oni na tym zarobili, to nam też się uda. Bibliofil wie, że kiedyś tak nie było. Polska, jako jedyny kraj, wydała część książek autorstwa Williama Warthona, a niektóre z nich pisarz tworzył tylko dla nas! Nie dostanie się ich inaczej, jak tylko w polskim przekładzie. To było coś! Można by się zastanowić, co się stało ze szlachetną misją wydawniczą? Zaginęła gdzieś w dziale marketingowym. Przepadła po rozliczeniu zysków i strat.

Wracajmy jednak do księgarni i wspomnianej półki z fantastyką. Mimo, że wciąż dominuje tutaj jedno wydawnictwo, przewaga nie jest aż tak miażdżąca i naprawdę można znaleźć jakąś perełkę. Tu natomiast pojawia się kolejny problem, na który natrafia nasz Bibliofil. Patrzy na okładkę, w miejscu gdzie zwykle znajduje się cena, i w tym momencie schodzi na zawał. Jeden z bardziej znanych polskich pisarzy fantasy, w swojej powieści zawarł stwierdzenie, że książki powinny być w cenie wódki, ponieważ jest to kwestia wyboru. Czytając coś takiego, Bibliofil idzie do najbliższego monopolowego, kupuje 0,7 l a resztę wydaje na kilka paczek czipsów i napój, co pozwala rozkręcić porządną, składkową imprezę. Wybór pomiędzy alkoholem a bestsellerem nie jest uczciwym wyborem w kraju, gdzie za pieniądze wydane na literaturę można kupić od 16 do 20 piw, nic więc dziwnego, że kultura czytania zamiera. Za taki stan rzeczy nie można winić samą księgarnie. Ja jako Mróz pamięta i posiadam w swojej biblioteczce tytuły,  jeszcze dziesięć lat temu kosztujące kilkanaście złotych. Dziś, te same pozycje chodzą po trzydzieści parę! W utrzymaniu niskiej ceny wcale nie pomógł VAT na książki, wprowadzony jakiś czas temu. Siedem procent, niby nic takiego, gdyż w teorii cena powinna wzrosnąć o złotówkę czy dwie za egzemplarz. W rzeczywistości podrożała o dziesięć! Coś tu jest nie w porządku.

Oczywiście alternatywą są e-booki Wydania elektronicznie potrafią być grubo ponad połowę tańsze niż ich papierowe odpowiedniki. Tylko, że jeśli nie chce się być przykutym do komputera, trzeba zaopatrzyć się w odpowiedni sprzęt, co jest jeszcze większym wydatkiem niż kupienie zwykłej lektury. Bibliofil myśli i stwierdza, że jeden większy wydatek prędzej czy później mu się zwróci. Wciąż znajduje się w znanej księgarni, więc liczy na to, że skoro oferuje ona "booki" wszelkiego rodzaju, to czytnik do nich także. Niestety i tu się zawodzi. Były. Nie ma. Wyprzedane. Do sklepu, w którym zrobią z niego idiotę też nie warto zaglądać. Tam królują tablety. Oczywiście mógłby go kupić, ale na porządny trzeba wyrzucić już grubsze pieniądze, które, gdyby posiadał, wydałby na książki, więc koło się zamyka. Bibliofil jest jednak prawdziwym miłośnikiem i po wizycie w jednej tylko księgarni nie zrezygnuje przecież ze swoich poszukiwań. Skoro jest już w galerii handlowej, to nie ominie innego miejsca, które wręcz krzyczy, że w nim wszystkie tomy (z małymi wyjątkami) dużo taniej.

Czytnik, rzecz przydatna, ale książka...

Jak już założyliśmy wcześnie, Bibliofil jest miłośnikiem fantastyki, więc za raz po minięciu fioletowego neonu ląduje przed regałem z tym właśnie napisem. I tu jest mile zaskoczony. Witają go poukładane książki z krzyczącymi promocjami, z których każda zdaje się wołać "Kup mnie!" Nie ma wątpliwości, co do tego, gdzie się znajduje i bardzo go to cieszy. Trybikowe wydawnictwo już nie dominuje, a oko cieszą nazwiska nieznanych autorów, obiecujących niesamowite przygody, jeśli tylko sięgnie się po ich utwory. Między nimi poupychane są dzieła klasyków, którymi każdy chętnie uzupełniłby swoją biblioteczkę. Wszystko to w otoczeniu jakie kojarzy się ze zwykłą, przytulną księgarnią. Tu spędzimy zdecydowanie więcej czasu, nie mogąc się zdecydować, na jedną, konkretna pozycję. Jeśli na półce znajdziemy to, czego szukaliśmy, wyjdziemy zadowoleni ze względu na otrzymaną zniżkę i możliwość założenia karty stałego klienta. Jest jednak jeden spory minus. Przed zakupem należy dokładnie obejrzeć książkę ponieważ w "fioletowej" księgarni, częściej niż gdzie indziej, trafiają się egzemplarze z błędami drukarskimi. Jakby tego było mało, jeśli nie znajdzie się poszukiwanej pozycji na półce, a pan/pani z obsługi powie, że jej nie ma w magazynie, to nie pozostaje nic innego jak długie czekanie lub znalezienie innego miejsca. Pod tym względem tak konkretna księgarnia przegrywa z "czarno-białą", w której można zamówić każdy wolumin, jaki tylko przyjdzie nam do głowy, jednak o niższej cenie należy wówczas zapomnieć. Wówczas pozostaje jeszcze jedno miejsce, do którego warto zajrzeć...

Są takie miejsca, gdzie warto zajrzeć

Antykwariat... Prawdziwa ostoja każdego kolekcjonera. Niczym rezerwat przyrody, chroni naszego Bibliofila i nie pozwala zaginąć jego pasji. Azyl o zapachu kurzu i starych książek, które przechodziły z rąk do rąk. Razem tworzą doskonałą symbiozę, podtrzymując nawzajem swoje życia, jakby wyrwane z dawno minionej epoki. To właśnie tam, przemierzając labirynt półek, przegrzebując pudła bez dna, można odnaleźć największe skarby: pierwsze wydania już zapomnianych tomów czy bestsellery za grosze. Tylko, jak na prawdziwe poszukiwanie skarbów przystało, wymagane są do tego niewyczerpane pokłady cierpliwości. Niekiedy całe miesiące poświęca się na częste odwiedziny tylko po to, żeby znaleźć tę  jedną, wyjątkową pozycję. Czasem zwyczajny łut szczęście może sprawić, że znajdzie się coś, o czym się nawet Bibliofilowi nie śniło. Niestety nie warto tam zaglądać w czasie nasilonej aktywności uczniów i rodziców, szukającej wyprawki szkolnej. Jest to okres, kiedy antykwariat porzuca symbiozę z miłośnikiem książek na rzecz własnej walki o przetrwanie, zmieniając się w chaotyczny bazar.

Znakiem, że tego typu firmy weszły jednak w XXI wiek, będącym również ewolucyjnym przystosowaniem do przetrwania w niesprzyjającym środowisku, jest przeniesienie sprzedaży na poziom wirtualny. Przecież wcale nie trzeba przechodzić przez to wszystko. Wystarczy otworzyć w swojej przeglądarce stronę z aukcjami internetowymi, wpisać tytuł i w jednej chwili zostajemy zalani przekrzykującymi się ofertami, jedną tańszą od drugiej. Wystarczy kilka kliknięć i trochę czekania, a w ciągu kilku dni, możemy dostać to czego chcieliśmy. Sprawa załatwiona, pieniądze zaoszczędzone, można przetrwać jakiś czas dłużej. Tylko gdzieś ulatnia się cała przyjemność z kupowania. Klik. O, kupiłam książkę. Hura...


Jeśli i tam Bibliofil nie znajdzie tego czego szukał, czy też straci cierpliwość i po prostu będzie chciał coś przeczytać? Albo w końcu, jeśli znalezione w ten sposób lektury, okażą się nadal dla niego za drogie? Wówczas skieruje swoje kroki do biblioteki - zazdrosnego marzenia, by samemu posiadać coś takiego. Z rozkoszą wejdzie pomiędzy regały, wybierze to, co będzie chciał i przeczyta z takim samym zaangażowaniem, jakby należały tylko do niego. Potem jednak przyjdzie mu je zwrócić. I jak tu się rozstać z książką, z którą przeżyło się tyle przygód, przepłakało tyle stron, zarwało tle nocy. Kiedy ją zwraca, czuje, że traci wiernego przyjaciela, który towarzyszył mu w tym wszystkim. Mimo, że bogatszy o nowe doświadczenia, jest też uboższy, gdyż stracił coś, co pokochał.


Polski bibliofil nie ma lekko, to prawda, ale też nie ma najgorzej. Dzięki wrodzonemu i jakby przynależnemu swojej narodowości kombinatorstwie, jest w stanie zdobywać książki jakie tylko chce. Fakt, wymaga to od niego cierpliwości i pewnej dozy zaradności życiowej, ale po kilkunastu latach może się pochwalić swoją ukochaną biblioteczką, nie będącą tylko zbiorem woluminów, ale i wspomnień z nimi związanych. To natomiast jest prawdziwym skarbem, który warto strzec. Smutne jest tylko to, że polski Bibliofil nie jest statystycznym Polakiem. Jednak, gdyby nie był nim w ogóle, to pewnie nie poradziłby sobie w takich warunkach.



Nie istnieje takie pojęcie jak "za dużo książek".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz