Wbrew pozorom nie chodzi tu o karygodną nieznajomość łaciny, lecz o pewną myśl, która nie daje mi spokoju od dłuższego czasu. Listopad, czy to ze względu na Święto Zmarłych, czy też raczej ponurą aurę, sprzyja rozmyślaniom. Zmrok zapada zdecydowanie zbyt szybko, a te kilka godzin światła słonecznego w ciągu dnia, zostaje przefiltrowane prze chmury. Jest to doskonały czas na zaszycie się pod kocem z dobrą książką i gorącą herbatą lub też wspólne oglądanie filmów, kiedy zwyczajnie możemy pobyć z tą drugą osobą i przez chwilę nigdzie nie gonić. Jednak, w momencie gdy człowiek się już zatrzyma, zaczyna się zastanawiać dokąd to wszystko właściwie zmierza. Leniwie wpatrzeni w okno, zadajemy sobie te wszystkie egzystencjalne pytania, które nas nurtują. Kwestie życia, śmierci i sensu istnienia. Wnioski jakie zwykliśmy wyciągać nie napawają optymizmem. Może to być związane z szerokością geograficzną lub narodową skłonnością do narzekania. Chyba warto by coś zmienić, nie uważacie?
UWAGA! Wkraczasz w strefę wpisu pełnego pozytywnej energii. Zostaw wewnętrznego marudę za sobą i czytaj dalej.
Problem zaczyna się już w szkole, gdy na lekcjach polskiego pojawiają się obie sparafrazowane przeze mnie sentencje. Poznajemy ich tłumaczenie wraz z całą poetycką otoczką i zakuwamy "klucze" odpowiedzi, by jak najlepiej wypaść na testach podsumowujących zakończenie kolejnego etapu w naszej edukacji. Jednak, nikt tak naprawdę nie poświęca na ich wyjaśnienie i dogłębne zrozumienie. Jest tak niewiele czasu na zrealizowanie programu nauczania narzuconego przez kuratorium o światy, a co dopiero mówić o wychodzeniu poza jego ramy. Pewnie za raz podniosą się głosy oburzenia, że przecież wiemy iż Memento mori jest głosem groźnie brzmiącym z ambony, przypominającym o śmierci, a Carpe diem wezwaniem do radowania się z każdego dnia, wykorzystywania swojego czasu co sekundy na przyjemności. W porządku, ale co to znaczy? Czy pamiętając o nieuchronnym końcu naszego życia mamy zacząć się umartwiać, ponieważ nic innego nie ma sensu skoro i tak umrzemy? Czy też mamy zatracić się w hedonistycznych przyjemnościach ciała, robiąc wszystko co nam się rzewnie podoba, zapominając o innych? Chyba jednak nie o to chodzi. Moim, jako Mroza, zdaniem, te dwie pozornie skrajne myśli, da się połączyć w jedną, chłodną prawdę o życiu: Memento mori, czyli chwytaj dzień; Carpe diem, ale pamiętaj o śmierci.
Skoro wiesz, że i tak umrzesz to czemu nie cieszysz się z Chwil?
Ostatnio byłam na kawie z Kitty (proszę, wybacz mi tak mało oryginalną ksywkę, ale pierwsza z tych wymyślonych przeze mnie, zwyczajnie mi się spodobała) i podzieliłam się z nią przemyśleniami, które można by nazwać "chłodną filozofią Mroza". Zdradziłam jej, że jestem świadoma śmierci i zdaję sobie sprawę, iż w każdej następnej chwili mogę nie żyć. Jak łatwo się domyślić, była przerażona moją koncepcją, ale tylko do momentu, w którym jej to wytłumaczyłam. Przechodząc przez pasy mogę zostać potrącona przez samochód. Wracając pksem do Kielc, mogę mieć wypadek. W mieszkaniu mogę się niefortunnie poślizgnąć i skręcić kark. Mojemu koledze z gimnazjum pękł tętniak w mózgu, zabijając go praktycznie na miejscu. Kto mi zagwarantuje, że nie noszę w głowie podobnej, tykającej bomby. Ja, albo ktoś z moich bliskich. Prawda jest taka, że w każdej chwili naszego życia, jesteśmy narażeni na setki śmierci, a wciąż tego nie dostrzegamy. Czemu więc nie zamknę się w schronie popadając w paranoje i widząc Kostuchę na każdym kroku?
Ciasto z przesłaniem.
Jedna z moich koleżanek ze studiów powiedziała mi kiedyś, że u nich w domu, kiedy ktoś wychodzi, zawsze żegna się ze wszystkimi, jakby widział ich ostatni raz w życiu. Czy to nie jest piękne? Świadomość śmierci nie wpędza mnie w depresyjny nastrój, ale sprawia, że bardziej doceniam życie, że pocałuję bardziej, przytulę mocniej, uśmiechnę się szerzej, krócej będę się gniewała, ponieważ szkoda na to czasu. Spędzę dobre chwile z ważnymi dla mnie ludźmi, z tymi dobrymi, by nie marnować życia na złe znajomości. Nie odłożę też swoich marzeń na później, gdyż mogę nie zdążyć z ich zrealizowaniem. Z zasady, bardziej żałuje się rzeczy, których się nie zrobiło niż popełnionych głupot. I jak myślicie? Czy to nie jest filozofia Carpe diem?
Najpiękniejsze Memento mori jakie znalazłam. Z galerii Josiane-Rey
Dlaczego więc nie pójść dalej? Dlaczego nie zostawić za sobą wszystkiego co mnie drażni, męczy lub wywołuje zniechęcenie? Dlaczego nie żyć samymi przyjemnościami, tym co cieszy, tym co sprawia, że krew krąży żywiej, kolory są wyrazistsze a smaki intensywniejsze? Dlaczego by nie istnieć tak, jakby to miałby być nasz ostatni dzień na ziemi? Ponieważ może nim nie być. Ponieważ Memento mori. Należy pamiętać o przestrodze jaką niesie ze sobą ta maksyma, żeby nie zatracić się w nadmiarze przyjemności. Rachunki trzeb zapłacić, tak samo jak zrobić zakupy, nastawić pranie czy wstać rano na uczelnie/do pracy. Nie są to rzeczy wzniosłe, radosne, ale przyziemne, codzienne stanowiące jednak fundament naszego istnienia, choć raczej do przyjemnych nie należą. Życie narzuca nam obowiązki, które powinniśmy wykonywać. Zadania, wobec których nie możemy być obojętni. To głównie przez nie powinniśmy zatracać się w pełnym uwielbieniu czy też uczczeniu życia. To właśnie jedna z rzeczy odróżniających nas od zwierząt, dla których istnieje tylko TERAZ i przymus zaspokajania swoich aktualnych potrzeb. My planujemy, przygotowujemy się na przyszłość i na przeciwności losu pojawiające się na naszej drodze. Bez wątpienia umrzemy, nie wiemy jednak KIEDY to nastąpi. Pamiętajmy o śmierci i nie przybliżajmy jej sobie przez zbyt wczesne wypalenie się.
Różne rzeczy człowiekowi przychodzą do głowy, gdy za dużo myśli.
Możliwe, iż w tym momencie nieco gloryfikuję "chwile", pragnąc wycisnąć z tych dobrych momentów jak najwięcej radości. Nie zapominam jednak o przyszłości, o rzeczach, które chcę osiągnąć, o tym żeby podejmować decyzje pozwalające mi je zdobyć. Oczywiście mogą nastąpić godziny zwątpienia, kiedy to nadchodzące dni będą malować się w ciemnych barwach, ale wówczas trzeba skupić się na teraźniejszości. Na drobiazgach sprawiających radość. I na odwrót. Jeżeli aktualny moment mojego istnienia jest zbyt przytłaczający, by się cieszyć, myślami uciekam do przyszłości, którą mogę dla siebie stworzyć, jeśli tylko przetrwam obecne "burze". Stosując się do tego mogę szczerze powiedzieć, że czuję się szczęśliwą i spełniającą się kobietą. Może jestem jeszcze zbyt nerwowa i nadmiernie przejmuję się pewnymi sprawami, ale odnalazłam swoją równowagę. Nie chcę broń Boże szerzyć żadnych rewolucyjnych filozofii. Chciałam tylko podzielić się z Wami moim chłodnym spojrzeniem na świat.
Carpe diem, ale pamiętaj o śmierci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz