Jak już mogliście się zorientować, ja jako Mróz, zupełnie nie siedzę w komiksach, nie zaczytuję się w nich i nie znam wszystkich ciekawostek z danego uniwersum. Jest to jednak wynik braku dostępu do tego typu publikacji we wczesnych latach młodzieńczych, kiedy to ta szczególna sympatia mogłaby rozwinąć się najobszerniej niż jakaś szczególna awersja. Grunt był wówczas bardzo podatny, gdyż wszelkie animowane adaptacje, pochłaniałam wręcz jednym ciągiem. Nieco starsza już wersja mnie, stara się powoli nadrabiać zaległości w tej dziedzinie, niestety z różnym skutkiem i co tu dużo ukrywać, historie o superbohaterach już tak nie pociągają. Co nie znaczy, że zupełnie porzuciłam komiks, który uważam za nieco u nas w Polsce niedocenione medium, choć ostatni MFKiG, sugeruje zmiany na lepsze. Będąc mimo wszystko, zapaloną czytelniczką w zasadzie wszelkiego słowa drukowanego, nawet tego z obrazkami, stanowiącymi dość często małe dzieła sztuki, i tu potrafiłam znaleźć coś dla siebie. Głęboko zakorzeniona sympatia do wszelkiego detektywów wszelkiego sortu, szczególnie tych od spraw zupełnie niecodziennych sprawiła, że pozwoliłam się skusić serii o przygodach Dylana Doga.
Tak na prawdę nie musiałam wiedzieć, że jest detektywem. Do przekonania mnie wystarczyły te mroczne i nieco melancholijne grafiki.
Na początek garść informacji. Seria Dylan Dog została stworzona w 1986 r. przez Tiziano Sclaviego dla włoskiego wydawnictwa Bonelli Comics, wychodząc poza ramy ówczesnego komiksu i stając się jednym z wręcz kultowych bohaterów Italii. Jego popularność była mierzona w ilości sprzedanych gadżetów, której nie powstydziliby się jego Amerykańscy koledzy po fachu. Na podstawie komiksu nakręcono także film (o którym nieco później), wyreżyserowano musical oraz stworzono grę komputerową. Zdarzało się, iż włoskie gwiazdy śpiewały o nim rzewne piosenki, a sam Umberto Eco powiedział "Mogę czytać całymi dniami Biblię, Homera i Dylana Doga". Nic więc dziwnego, że we Włoszech wciąż ukazuje się jako miesięcznik, a do tej pory wydano 337 tomów (stan na październik 2014r.), pomijając oczywiście wydania specjalne. W Polsce w latach 2001 - 2010 zajmowało się nim Egmont Polska, wprowadzając na nasz rynek "zawrotną" liczbę trzynastu tomów (w tym dwa podwójne). Jakby tego było mało, nie wydawało serii w pełnej wersji ani też chronologicznie, więc może tym lepiej, że przestali. Na szczęście nie został przez nas zupełnie porzucony, ponieważ Bum Projekt poinformowało o wznowieniu planowanym na grudzień bieżącego roku, co potwierdziła już Gildia Komiksu.
Dla mnie jako Mroza informacja o wznowieniu tej serii była jedną z lepszych wiadomości w tym miesiącu, choćby ze względu na to, iż jest to jeden z nielicznych komiksów, które chciałabym mieć w swojej biblioteczce.
Kim jest więc nasz tytułowy bohater? Niegdyś pracował w Scotland Yardzie, obecnie przeszedł do sektora prywatnego, zajmując się wszystkimi nietypowymi i nadprzyrodzonymi sprawami jakie tylko mogą się zdarzyć. Początkowo złośliwe określenie "detektyw mroku" staje się w końcu nazwą jego właściwej profesji, jednak nieodmiennie każdemu nowemu klientowi sugeruje najpierw wizytę u psychiatry tudzież innego specjalisty. Zawsze ubiera się tak samo, będąc szczęśliwym posiadaczem dwunastu kompletów zestawu. skład którego wchodzą dżinsy, czerwona koszula i czarna marynarka. Jak na ten typ bohatera przystało, jest skrzywdzonym cynikiem o sercu po właściwej stronie, niepoprawnym romantykiem z wielką słabością do kobiet, które w większości są jego klientkami. Grywa na klarnecie, ale zna tylko jeden utwór. Ponadto buduje modele statków, których nigdy nie kończy. Jakby tego było mało jest właścicielem pokaźnej liczby fobii między innymi lęku wysokości, klaustrofobii czy specyficznego rodzaju choroby lokomocyjnej, która ogranicza jego działanie do terenu Anglii (nie lubi latać). Przy tym wszystkim nie wykazuje żadnych nadprzyrodzonych zdolności, chyba że za takową uznać tak zwany "szósty zmysł" i fakt, iż wszelkie nadnaturalne zjawiska wydają się wręcz lgnąć do niego. Jak więc radzi sobie z "potworami"? Głównie przy pomocy gołych pięści i rewolweru, o ile jest naładowany.
Z początku może się wydawać, iż nie należy do ludzi, których z chęcią poprosilibyśmy o pomoc, ale gdy nikt inny nam nie wierzy... No cóż. Dopiero z czasem orientujemy się, że zrobi wszystko, żeby rozwikłać naszą zagadkę, szczególnie gdy jesteśmy piękną kobietą.
Cała seria jest utrzymana w doskonale mrocznym i tajemniczym klimacie noir, przywodzącym na myśl takie klasyki jak choćby Sokół Maltański, dodatkowo okraszonym niesamowitościami rodem z powieści gotyckich. Tym, co wyróżnia te komiksy jest spora doza, niekiedy dość czarnego humoru. Opisane przygody prezentują nam cały przekrój zjawisk paranormalnych, którego nie powstydziliby się agenci z Archiwum X, przypominając niekiedy znaną myśl pewnego wiedźmina, gdyż czasem najgorszym potworem okazuje się być człowiek. Najbardziej na moją opinię wpłynęło połączenie moich dwóch literackich miłości: kryminału i fantastyki. Jednak dlaczego Dylan Dog a nie John Constantine lub Felix Castor - bohater powieści Mike'a Carey'a Mój własny diabeł? Przede wszystkim przez doskonałe, budujące nastrój czarno-białe grafiki i nie jestem pewna czy jakakolwiek inna forma przekazu byłaby w stanie oddać ten specyficzny klimat komiksu. Nie można zapominać też o tytułowym bohaterze serii, który mimo pewnych podobieństw, wyłamuje się jednak ze schematu noirowskiego detektywa. Zarówno Constantine jak i Castor noszą się podobnie. Ich nieodłącznym atrybutem jest płaszcz, który wygląda po praniu tak samo jak po nocy w rynsztoku. Obaj są zgorzkniałymi cynikami ze skłonnościami do licznych nałogów, ale też obdarzeni zostali nadprzyrodzonymi talentami. Mają w sobie tyle samo mroku, co ich przeciwnicy. Dodając do tego ich upór, wewnętrzną siłę i niezachwianą pewność własnych osądów, wiemy, że co by się nie działo, nie mogą przegrać. Dylan jest inny. Bardziej ludzki, słabszy, naiwny. W gruncie rzeczy nie ma żadnych podstaw by robić to co robi. Na każdej stronie obawiamy się jego porażki, ponieważ podświadomie czujemy jak bardzo jest realna. Dochodząc do ostatnich stron, zaczynamy w końcu oddychać i myślimy "Tym razem było cholernie blisko Dylan. Weź się ogarnij", ale on nas nie słucha, tylko znów pakuje się w jakąś kabałę.
Widząc barwne okładki rysowane przez Angelo Stano (część okładek z polskiego wydania rysowanych było przez Mike'a Mignoli, gdyż pochodzą ze swojego amerykańskiego odpowiednika) wręcz żałowałam, że wnętrze również nie jest tak kolorowe. Dziś jednak potrafię docenić klimat jaki budowały te czarno-białe grafiki.
Popularność tego komiksu sprawiła, że został przeniesiony na ekrany kin. W 2010 roku pojawiło się Dylan Dog: Dead of Night z Brandonem Routhem aka Supermanem w roli głównej. I byłaby to całkiem znośna produkcja, gdyby nie jej absolutna niezgodność z pierwowzorem. Oglądając go miałam wrażenie, że główny bohater zupełnie przez przypadek nazwa się tak jak detektyw z jednego z moich ulubionych komiksów. Dla mnie, jako fanki Dylana, film był koszmarem, pozostawiającym niesmak. Jeśli nie czytaliście papierowej wersji, możecie go obejrzeć, ponieważ to niewymagający zapychacz czasu, a i takie czasem są potrzebne. Jeżeli jednak kiedykolwiek zamierzacie zapoznać się z oryginałem, to od ekranizacji trzymacie się z daleka. Raz, że może Was zniechęcić do czytania, dwa, że awersja do producentów i aktorów za zepsucie wizerunku detektywa pozostanie na dłużej.
Wrzucam zwiastun, żebyście wiedzieli co Was czeka, jak będziecie chcieli obejrzeć film.
Dobrze się dzieje w polskim półświatku komiksowym, że takie klasyki jak Dylan Dog wracają do łask. Bez wątpienia jest to seria, na którą warto poświęcić czas. Jeśli uważacie, że piętnaście zeszytów to za wiele, osobiście polecam Wam mój ulubiony tom zatytułowany Johnny Freak, uznawany przez większość fanów z Polski jako jeden z najlepszych. Czekam na Wasze opinie o "detektywie mroku" i do przeczytania w następnym poście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz