Rok temu miałam tę przyjemność być na suchedniowskim Jagaconie - imprezie fantastycznej odbywającej się tak blisko moich rodzinnych Kielc, że aż wstyd, że pojawiłam się dopiero na trzeciej edycji. Moją pełną relację mogliście przeczytać na łamach tego bloga, a dla zapominalskich podrzucam link w tym miejscu. Potem przyszła wiadomość od Michała Pajka - twarz Jagaconu i człowieka w dużej mierze odpowiedzialnego za całą imprezę - i uwierzcie mi, tylu komplementów pod moim adresem nie usłyszałam nawet na pierwszej randce z Lubym (no tak, czymś trzeba było mnie oczarować). W każdym razie wyszedł z propozycją, na którą, po mniejszych i większych targach z samą sobą, przystałam. W tym roku zamiast być biernym uczestnikiem tej fantastycznej imprezy, zobaczyłam jak wygląda od podszewki świat organizatorów, wcielając się na ten krótki czas w jednego z nich.
Ze względu na specyficzny charakter mojego udziału w konwencie i pewne niuanse, o których za raz napiszę, nie będzie to zwykła relacja, o czym wkrótce się przekonacie.
W piątek zjawiłam się na konwencie dość późno, jak na "organizatora". Wpadłam do akredytacji jakoś przed 20 i to tylko dzięki mojej siostrze, która odebrała mnie spod dworca w Kielcach i zawiozła do Suchedniowa. Praca zarobkowa jest naprawdę fajna, bo pozwala mieć kasę na konwenty, ale znacznie utrudnia znalezienie czasu na ich odwiedzanie. W każdym razie wpadłam do Zespołu Szkół im. Henryka Sienkiewicza jak po ogień, przepraszając kogo się da za moje spóźnienie i łapiąc Michała Pajka w przelocie. Absolutnie nie miałam pojęcia, co robić. Szybkie instrukcje, zarzucenie rudej koszulki "orga" w łazience i hajda na rekonesans. Wystarczyło już tylko ustalić grafik na dzień następny, złapać dwójkę gości specjalnych i mogłam robić, co mi się tylko podoba. Szybciutko przeszłam więc przez halę wystawców, planując na co wydam swoje ciężko zarobione pieniądze, zahaczyłam o games room i wybiegłam na seans kina plenerowego, gdzie za raz po nietuzinkowej relacji z ubiegłorocznej edycji Jagaconu, odbyła się projekcja filmu "The fall" (nie mam zielonego pojęcia kto jest odpowiedzialny za polski tytuł "Magia uczuć") z przeuroczym Lee Pace'em (i jego brwiami!) w roli głównej (Thranduil z "Hobbita" jakby ktoś się pytał). Film, skądinąd przejmujący i piękny wizualnie, chyba nie powalił widzów fabułą, choć moim zdaniem troszkę go nie doceniono. Wszystkim, którzy wytrzymali ze mną do końca na seansie i uważają, że zobaczyli coś naprawdę dziwnego polecam film "Zardoz", o którym miałam już okazję pisać. Uwierzcie mi lepiej patrzeć przez półtorej godziny na zawadiackiego Pace'a w bandyckim uniformie, niż półnagiego Connery'ego paradującego w czerwonych stringach. Ale wracając do meritum. Siedząc tamtego wieczora i marząc o kocyku porzuconym gdzieś w odmętach mojego łódzkiego mieszkania, jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że to ostatnie chwile "spokojnego" konwentowania.
W trakcie Jagaconowego weekendu nie dostawaliście bieżących informacji aktualizowanych na TwarzoKsiążce raz dlatego, że połączenie internetowe w moim telefonie odmawiało współpracy, dwa zwyczajnie nie miałam czasu czekać, aż to cholerstwo "rozgrzeje" się na tyle, żeby wrzucić zdjęcie. Swoją drogą zdjęć z konwentu też żadnych nie mam, bo jakoś nie było czasu ich zrobić. Nie schowałam się też w cudnie zaopatrzonej czytelni komiksów i nie skończyłam czytać "Lucyfera" na co czekałam od poprzedniego Jagaconu. Nie zrobiłam sobie też tatuażu z henny, nie zdobyłam żadnych autografów, ominął mnie konkurs cosplay i mecz quidditcha, a i pokaz ognia obejrzałam pi przez drzwi. Z jedynego wyjście po wałówkę do sklepu zostałam zawrócona przez pilny telefon w połowie drogi, a zakupy konwentowe robiłam tak szybko, jakby mnie inni gonili. Na dodatek na godzinę przed spotkaniem autorskim z panem Andrzejem Pilipiukiem dowiedziałam się, że mam je poprowadzić - bez polotu, bez pomysłu, bez przygotowania za co serdecznie wszystkich przepraszam. Siedziałam tam, słuchając pana Andrzeja i przypominając sobie te wszystkie marnie poprowadzone spotkania autorskie na których byłam, do tego widząc siebie wśród tych wszystkich marnych prelegentów, którzy mnie nie zachwycili... Że też z miejsca nie spaliłam się ze wstydu. Jakby tego było mało, nie mogłam poświęcić dostatecznej ilości czasu dwóm cudownym człowiekom, którzy przyjechali na Jagacon specjalnie po to, żeby się ze mną zobaczyć... Możecie więc sobie wyobrazić tę falę złości i frustracji, kiedy konwent nagle się skończył, a mnie jakby na nim nie było... Byłam zła na Michała, o to, że mnie wciągnął i na siebie, że dałam się namówić.
A potem wsiadłam do busa do Łodzi i nie mogłam przestać się uśmiechać.
Pospieszne konwentowe zdobycze
Nie brałam udziału w jako takich atrakcjach konwentowych, bo miałam tak po prawdzie lepsze rzeczy do robienia. Poza sprawowaniem pieczy nad częścią bloku prelekcyjnego (co nie miałoby najmniejszego sensu bez cudownie wyrozumiałego Michała Zyguły), miałam okazję w końcu spotkać się z Martą Krajewską - autorką zrecenzowanego przeze mnie "Idź i czekaj mrozów" - zaskoczyć ją nieco moją obecnością na konwencie w koszulce orga i przestać być tylko dwuwymiarowym obrazkiem przy komentarzu na TwarzoKsiążce. Dzięki niej też miałam okazję poznać Jacka Łukawskiego, który okazał się być dużo lepszym rozmówcą niż prelegentem, a jego wytrawnie złośliwo-ironiczne poczucie humoru tak bardzo przypadło mi do gustu, że postanowiłam jeszcze tego samego dnia zaopatrzyć się w jego książkę. (Tak po prawdzie to planowałam przyjść na stoisko "Księgarni pod Zegarem" i osobiście poprosić o autograf na swoim nowiutkim egzemplarzu, ale jak możecie się domyśleć, nie było mi to dane. Na szczęście od czego są znajomości :D) Potem przyjechały moje chłopaki z warsztatów literackich: Konrad pobocznie próbujący wypromować swoją książkę i Grześ ze zmysłem wojownika nie pozwalającym mu zabłądzić w ostępach suchedniowskiej głuszy. Dwa lata TwarzoKsiążkowych rozmów i rok krytykowania swoich literackich wypocin, po to by nagle odkryć jak swobodnie czuję się w ich towarzystwie. Na tyle, by paplać jak najęta i śmiać się w głos (śmiech Mroza jest na tyle specyficzny, że zazwyczaj nie ujawniam jego pełnej mocy i brzmienia, coby ludzi nie straszyć, a panowie wytrwali, więc szacunek im za to).
Ale dalej. Moja prelekcja o truciznach wywołała tak, żywe zainteresowanie, że zaczęłam się obawiać, czy czasem nie kształcę przyszłych trucicieli. Ja nie wiem, co takiego jest w tych suchedniowskich słuchaczach, że jaką prelekcję bym im nie przygotowała, reagują na nią nad wyraz intensywnie. Jednakowoż największym komplementem był dla mnie szczery zachwyt Marty Krajewskiej i tak bardzo żałowałam, że nie mogłam jeszcze chwili z nią porozmawiać. Może jeszcze kiedyś, na innym konwencie. A dalej było już organizatorskie szaleństwo, spóźnieni prelegenci i wspólna paplanina całej ekipy od bloku prelekcyjnego, kiedy to po ostatnim punkcie programu zasiedliśmy wspólnie żeby wszystko obgadać. I wówczas to poczułam się nie jak samotny w tłumie konwentowicz, tylko jak członek kochanej, szalonej choć nieco dysfunkcyjnej rodziny. Mariusz, Ewa, Michał... wielkie dzięki Wam za to i obiecuję, że nie będę już tyle mówić o aptece/farmacji (o ile Mariusz też nie będzie :P)
Ale dalej. Moja prelekcja o truciznach wywołała tak, żywe zainteresowanie, że zaczęłam się obawiać, czy czasem nie kształcę przyszłych trucicieli. Ja nie wiem, co takiego jest w tych suchedniowskich słuchaczach, że jaką prelekcję bym im nie przygotowała, reagują na nią nad wyraz intensywnie. Jednakowoż największym komplementem był dla mnie szczery zachwyt Marty Krajewskiej i tak bardzo żałowałam, że nie mogłam jeszcze chwili z nią porozmawiać. Może jeszcze kiedyś, na innym konwencie. A dalej było już organizatorskie szaleństwo, spóźnieni prelegenci i wspólna paplanina całej ekipy od bloku prelekcyjnego, kiedy to po ostatnim punkcie programu zasiedliśmy wspólnie żeby wszystko obgadać. I wówczas to poczułam się nie jak samotny w tłumie konwentowicz, tylko jak członek kochanej, szalonej choć nieco dysfunkcyjnej rodziny. Mariusz, Ewa, Michał... wielkie dzięki Wam za to i obiecuję, że nie będę już tyle mówić o aptece/farmacji (o ile Mariusz też nie będzie :P)
Kiedy Twoi współtowarzysze niedoli coś Ci sugerują, wręczając ten oto gadżet.
Kiedy emocje na dobre opadły, zrozumiałam swój błąd w rozumowaniu. Ja nie pojechałam na konwent. Ja pojechałam BYĆ konwentem, jednym z wielu trybików tej niesamowitej machiny jaką jest Jagacon. Podążając za myślą Michała Reuta - człowieka, któremu najwięcej naprzeszkadzałam na imprezie - zabrakło mi elastyczności. Stąd moja frustracja z powodu braku realizacji planów. Ale człowiek uczy się na błędach. Na przyszły rok będę mądrzejsza, bo o ile nadal będą chcieli mieć mnie w swojej ekipie, dla mnie będzie przyszły rok. Na pewno. Powiem więcej, dawno nie czułam się tak ważna, fajna i elokwentna, jak w trakcie tego konwentu, a "słodkie słówka" sprzed roku okazały się prawdą, może dlatego, że w końcu w nie uwierzyłam. Już mi tego brakuje. To był najlepszy konwent, na jakim byłam do tej pory. Przygarniecie mnie w przyszłym roku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz