Tak szczerze to miałam nie pisać tego wpisu. Nie dlatego, że w tym roku wyjątkowo ominęłam Międzynarodowy Festiwal Komiksu. Trudno olać taką imprezę szczególnie, gdy odbywa się w Twoim mieście. Powiem więcej, po niewypale kapitularzowych zakupów byłam wręcz podekscytowana ilością stoisk, które miały czekać na mnie na Atlas Arenie. I w tym sęk! Niczym rasowa zakupoholiczka, przez cały tydzień nie myślałam o niczym innym, jak tylko o tym, na co wydam swoje "żetony dorosłości". Przemilczę fakt, że przydałyby mi się zainwestować w tak niezbędne do życia rzeczy jak nowy odkurzacz, czy deska do prasowania... Ale Bum! Projekt akurat ogłosiło premierę nowego Dylana... No i w sumie człowiek musi mieć jakieś złe i słabe strony. Tak więc zapraszam na "nie-relację" z MFK zakupowym okiem.
Miałam nic nie pisać lub skrobnąć coś krótkiego, ale wyszło jak wyszło.
Emocje dawały się wyczuć już od piątkowego wieczoru, a napięcie zacnie podtrzymywała spóźniająca się wypłata. Gdyby nie przyszła, można było się pożegnać z zakupowymi planami. Ale uff, tym razem obeszło się bez strat w ludziach. Niestety nie mieszkam już o rzut beretem od Atlas Areny (co ma też swoje dobre/złe strony, bo już nie słucham koncertów siedząc na balkonie), przez co wypad na MFK zyskał miano wyprawy. Ale czegóż nie zrobi człowiek zmotywowany? W każdym razie, tuż za bramą przywitały nas dwie kolejki: pierwsza dosyć, krótka po bilety, i druga zawijająca się wokół budynku Areny dla osób, które już bilety nabyły. Logika kazała się rozdzielić żeby skrócić czas oczekiwania. I jak tak szłam i szłam wzdłuż drugiej kolejki z miejsca przypomniał mi się Pyrkon, już na stałe w pamięci uczestników zapisywany pod nazwą "Kolejcon". Jednak poprzednie MFK dawały nadzieję, że wcale nie będzie się wieki czekało na wejście. I muszę przyznać, że wszystko szło naprawdę sprawnie i nie minęło dziesięć minut, kiedy w końcu udało nam się dostać na teren festiwalu. Tuż przed samym wejściem naszła mnie jednak niepokojąca refleksja w związku z faktem, że kolejka "po bilety" wydłużyła się niemal czterokrotnie. Najpierw człowieku czekaj za wejściówką w jednym ciągu, a potem za wejściem w drugim... Mogło to być nieco frustrujące. Jednaki kiedy robiłam już drugie kółko podziwiania wystawców, przed wejściem nie było żadnej z kolejek. Widać po prostu na złą porę trafiliśmy.
Pierwszym, w co człowiek się pakował, był tłum. Olbrzymi. Nieprzebrany. Gęsty tłum geeków, nerdów, otaku, przebierańców, komiksiarzy i zwyczajnych śmiertelników, którzy oblegali wszystkie możliwe stanowiska. To chyba jedyny czas w roku, gdzie na Atlas Arenie najbardziej puste są trybuny. Oczywiście już po pierwszych pięciu minutach przedzierania się prze ludzi, zgubiłam swoich, ale pomna zeszłorocznych doświadczeń machnęłam na to ręką. I tak najwygodniej jest łazić samemu, bo można wtedy oglądać co się chce i jak się chce. Z takim nastawieniem chciałam pójść dalej i już po kilku krokach spotkałam znajomą twarz (bo oczywiście niektórych ludzi można spotkać tylko na konwentach, albo wręcz na MFK tylko). No i jak tu nie porozmawiać? Kolejne dwa kroki i podchodzi do mnie dziewczyna i się pyta czy na Dagu czekam (Dagu = Hadynka z bloga Rozkminy Hadyny). Ja, zupełnie jej nie pamiętając, za to z mglistym przeświadczeniem, że musiałam ją na zeszłym MFK spotkać, stwierdzam, że dzwonić się nie opłaca, bo telefonu i tak nie usłyszy, więc najłatwiej będzie się wyłapać w tłumie. Mimo wszystko. I znikłam w tłumie zanim cisza "nierozmowy" stała się zbyt krępująca.
W sumie niewiele się pomyliłam w swoich przypuszczeniach, bo nie przeszłam ćwiartki obwodu Atlas Areny, gdy usłyszałam znajome miauczenie i dostrzegłam różowe, kocie uszka na głowie roześmianej istotki w bardzo sugestywnej koszulce (reklama bloga pełną piersią, że pozwolę się tak wyrazić). Po dość głośnym i intensywnym przywitaniu w języku, który potrafimy zrozumieć chyba tylko my i okoliczne koty. I oczywiście zaraz ruszyłyśmy na poszukiwanie stanowiska Yatty, bo tam czekał na nas Sherlock w cudnej, mangowej odsłonie (tak, to przez Hadynkę zaczęłam oglądać Sherlocka z Cumberbatchem, stając się tym samym jedną z cumber-fanek).
A teraz kilka słów wyjaśnienia. Dlaczego wybrałam się na MFK tylko na zakupy zamiast zaoszczędzić na wejściówce i zamówić wszystko przez internet? Raz, że kolejki do wszelkich atrakcji ze względu na ilość ludzi były wręcz kosmiczne, a ja jakoś specjalnie tak w grach czy komiksach nie siedzę, żeby pchać się na prelekcje (choć na jedną się skusiłam). Dwa, przeciętny koszt przesyłki to kwota w okolicy 10 zł, gdzie jednodniowa wejściówka na MFK kosztowała 15 (25 zł na dwa dni, co i tak mnie niepokoi, ponieważ w zeszłym roku był koszt rzędu 20 zł, a dwa lata temu 10...), co przy zakupie choćby tylko dwóch pozycji z różnych wydawnictw pozwala na oszczędności. Pomijając fakt, że niektórzy z wystawców specjalnie na MFK przygotowali promocje,, jak chociażby Bum!Projekt wydając trzecie zeszyt z przygodami Dylana Doga i zmniejszając jego cenę aż o 10 zł. Mój portfel nie wiedział czy ma Was kochać czy nienawidzić.
Ze swoich planów zakupowych wywiązałam się niemal całkowicie, z wyjątkiem jednej pozycji i to niestety tej, na którą byłam najbardziej nastawiona. Bo ja głupia sobie myślałam, że gdzie jak gdzie ale na MFK na stoisku Egmontu na pewno dostanę Lucyfera... I się przeliczyłam. Dusza mi krwawiła, kiedy po odstaniu swojego czasu w kolejce usłyszałam od pani, że w ogóle na MFK nie wzięli (czyżbym miała upodobanie do niszowych komiksów?). Nieco zawiedziona odeszłam tylko z Gaimanowskim Sandmanem i na pocieszenie musiałam sobie kupić mochi z matchą (teraz znacie mój mroczny sekret - uwielbiam te ryżowe "glutki").
Oczywiście jak każda szanująca się istota płci żeńskiej, musiałam zadbać o swoją prezencję na festiwalu. I muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że koszulka z Cowboy'a Bebopa wywoła aż takie poruszenie. Ale widać MFK to raj dla fanów OtherTees, którzy rozpoznają się po kolejnych grafikach (jakbym kiedykolwiek mogła pomyśleć coś innego). W każdym razie festiwal komiksu to właśnie jedna z tych imprez, gdzie moje tajemnicze nadruki na koszulkach zyskują wręcz podświadomy poziom zrozumienia ze współuczestnikami i nikomu nie trzeba tłumaczyć, że smok wpisany w logo Batmana to Szczerbatek.
I w ten o to sposób króciutki wpis, w którym chciałam się tylko pochwalić swoimi zakupami przerodził się w coś takiego. A przecież nie wspomniałam o foodtruckach, które sprawiały, że staniu w kolejce towarzyszył niesamowity zapach gofrów (oczywiście miałam okazję ich spróbować, choć na kawę się nie skusiłam - powaliła mnie cena). Ani wyczerpaniu składników (z wyjątkiem wozu z frytkami), gdzieś tak w okolicy pory obiadowej. Ani też o prelekcji dotyczącej genezy Wonder Woman, jaką poprowadził redakcyjny kolega z Panteonu. Ani o tym, że ciąż nie przestaje mnie dziwić fakt, że MFK jest chyba jedną z nielicznych imprez, na której nie ma wiecznej kolejki do damskiej toalety. Ani o swej wewnętrznej walce, żeby jednak nie kupować sobie Bambaka. Ogólnie nie wspomniałam też o całej masie rzeczy i wrażeń, w większości przetykanych moim narzekaniem na tłum i ludzkim marudzeniem, że na festiwalu komiksów jest za mało stanowisk do grania (sic!). Czy wybiorę się za rok? Pewnie tak, bo Bum!Projekt zapewne znów przygotuje nowego Dylana, no i trzeba będzie dokupić drugiego Sandmana. I kto wie, może tym razem Egmont przywiezie Lucyfera.
Pierwszym, w co człowiek się pakował, był tłum. Olbrzymi. Nieprzebrany. Gęsty tłum geeków, nerdów, otaku, przebierańców, komiksiarzy i zwyczajnych śmiertelników, którzy oblegali wszystkie możliwe stanowiska. To chyba jedyny czas w roku, gdzie na Atlas Arenie najbardziej puste są trybuny. Oczywiście już po pierwszych pięciu minutach przedzierania się prze ludzi, zgubiłam swoich, ale pomna zeszłorocznych doświadczeń machnęłam na to ręką. I tak najwygodniej jest łazić samemu, bo można wtedy oglądać co się chce i jak się chce. Z takim nastawieniem chciałam pójść dalej i już po kilku krokach spotkałam znajomą twarz (bo oczywiście niektórych ludzi można spotkać tylko na konwentach, albo wręcz na MFK tylko). No i jak tu nie porozmawiać? Kolejne dwa kroki i podchodzi do mnie dziewczyna i się pyta czy na Dagu czekam (Dagu = Hadynka z bloga Rozkminy Hadyny). Ja, zupełnie jej nie pamiętając, za to z mglistym przeświadczeniem, że musiałam ją na zeszłym MFK spotkać, stwierdzam, że dzwonić się nie opłaca, bo telefonu i tak nie usłyszy, więc najłatwiej będzie się wyłapać w tłumie. Mimo wszystko. I znikłam w tłumie zanim cisza "nierozmowy" stała się zbyt krępująca.
Zdobycze tak zacne, że nawet Andrzej się do nich zabiera.
W sumie niewiele się pomyliłam w swoich przypuszczeniach, bo nie przeszłam ćwiartki obwodu Atlas Areny, gdy usłyszałam znajome miauczenie i dostrzegłam różowe, kocie uszka na głowie roześmianej istotki w bardzo sugestywnej koszulce (reklama bloga pełną piersią, że pozwolę się tak wyrazić). Po dość głośnym i intensywnym przywitaniu w języku, który potrafimy zrozumieć chyba tylko my i okoliczne koty. I oczywiście zaraz ruszyłyśmy na poszukiwanie stanowiska Yatty, bo tam czekał na nas Sherlock w cudnej, mangowej odsłonie (tak, to przez Hadynkę zaczęłam oglądać Sherlocka z Cumberbatchem, stając się tym samym jedną z cumber-fanek).
A teraz kilka słów wyjaśnienia. Dlaczego wybrałam się na MFK tylko na zakupy zamiast zaoszczędzić na wejściówce i zamówić wszystko przez internet? Raz, że kolejki do wszelkich atrakcji ze względu na ilość ludzi były wręcz kosmiczne, a ja jakoś specjalnie tak w grach czy komiksach nie siedzę, żeby pchać się na prelekcje (choć na jedną się skusiłam). Dwa, przeciętny koszt przesyłki to kwota w okolicy 10 zł, gdzie jednodniowa wejściówka na MFK kosztowała 15 (25 zł na dwa dni, co i tak mnie niepokoi, ponieważ w zeszłym roku był koszt rzędu 20 zł, a dwa lata temu 10...), co przy zakupie choćby tylko dwóch pozycji z różnych wydawnictw pozwala na oszczędności. Pomijając fakt, że niektórzy z wystawców specjalnie na MFK przygotowali promocje,, jak chociażby Bum!Projekt wydając trzecie zeszyt z przygodami Dylana Doga i zmniejszając jego cenę aż o 10 zł. Mój portfel nie wiedział czy ma Was kochać czy nienawidzić.
Bardzo rozmowne panie tak zachwycały się moją koszulką, że nie mogłam nie kupić tej zakładki. I, powiedzmy sobie szczerze, byłam bardzo przewidywalna w kwestii wyboru wzoru.
Ze swoich planów zakupowych wywiązałam się niemal całkowicie, z wyjątkiem jednej pozycji i to niestety tej, na którą byłam najbardziej nastawiona. Bo ja głupia sobie myślałam, że gdzie jak gdzie ale na MFK na stoisku Egmontu na pewno dostanę Lucyfera... I się przeliczyłam. Dusza mi krwawiła, kiedy po odstaniu swojego czasu w kolejce usłyszałam od pani, że w ogóle na MFK nie wzięli (czyżbym miała upodobanie do niszowych komiksów?). Nieco zawiedziona odeszłam tylko z Gaimanowskim Sandmanem i na pocieszenie musiałam sobie kupić mochi z matchą (teraz znacie mój mroczny sekret - uwielbiam te ryżowe "glutki").
Oczywiście jak każda szanująca się istota płci żeńskiej, musiałam zadbać o swoją prezencję na festiwalu. I muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że koszulka z Cowboy'a Bebopa wywoła aż takie poruszenie. Ale widać MFK to raj dla fanów OtherTees, którzy rozpoznają się po kolejnych grafikach (jakbym kiedykolwiek mogła pomyśleć coś innego). W każdym razie festiwal komiksu to właśnie jedna z tych imprez, gdzie moje tajemnicze nadruki na koszulkach zyskują wręcz podświadomy poziom zrozumienia ze współuczestnikami i nikomu nie trzeba tłumaczyć, że smok wpisany w logo Batmana to Szczerbatek.
Nabycie "Sandmana" w kontekście barku "Lucyfera" stanowi niejakie pocieszenie, szczególnie że do kompletu otrzymałam Johna Constantine'a
I w ten o to sposób króciutki wpis, w którym chciałam się tylko pochwalić swoimi zakupami przerodził się w coś takiego. A przecież nie wspomniałam o foodtruckach, które sprawiały, że staniu w kolejce towarzyszył niesamowity zapach gofrów (oczywiście miałam okazję ich spróbować, choć na kawę się nie skusiłam - powaliła mnie cena). Ani wyczerpaniu składników (z wyjątkiem wozu z frytkami), gdzieś tak w okolicy pory obiadowej. Ani też o prelekcji dotyczącej genezy Wonder Woman, jaką poprowadził redakcyjny kolega z Panteonu. Ani o tym, że ciąż nie przestaje mnie dziwić fakt, że MFK jest chyba jedną z nielicznych imprez, na której nie ma wiecznej kolejki do damskiej toalety. Ani o swej wewnętrznej walce, żeby jednak nie kupować sobie Bambaka. Ogólnie nie wspomniałam też o całej masie rzeczy i wrażeń, w większości przetykanych moim narzekaniem na tłum i ludzkim marudzeniem, że na festiwalu komiksów jest za mało stanowisk do grania (sic!). Czy wybiorę się za rok? Pewnie tak, bo Bum!Projekt zapewne znów przygotuje nowego Dylana, no i trzeba będzie dokupić drugiego Sandmana. I kto wie, może tym razem Egmont przywiezie Lucyfera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz