Kiedy dzieci nie chcą spać, opowiada się im historię o Piaskowym Dziadku, który zsyła dobre sny tylko grzecznym pociechom, a dla tych niepotrafiących się zachować, ma specjalne koszmary. Oczywiście, by uniknąć tej niezbyt przyjemnej kary, powinno się posłuchać rodziców i szybko znaleźć się w łóżku. W ich opowieściach jest to zwykle jowialny staruszek w szlafmycy, z nieodłącznym workiem pisaku, którym sypie nam w oczy, żebyśmy nie mogli go dostrzec. Stąd oczywiście "piasek w oczach", jaki towarzyszy nam każdego ranka. Przynajmniej tak mówiło się u mnie. Mimo że Piaskun, bo i tak był zwany, mógł zsyłać również złe sny, nie odbierało się go jako postać negatywną czy jakoś specjalnie straszną. Był nawet nieco bagatelizowany, szczególnie przez dorosłych, bo czy ktoś poważny mógłby się zajmować tak frywolną rzeczą jak sny? Świadomość jego potęgi zyskujemy dopiero, gdy już jako nieco starsi odbiorcy obejrzymy "Strażników marzeń", gdzie Piasek jest zdolny do stworzenia wszystkiego, co dzieci są w stanie wyśnić (a może to dzieci śnią o wszystkim, co ten jest w stanie stworzyć?). Jednak nic nie jest nas w stanie przygotować na to, co stworzył Neil Gaiman.
Tak akurat wyszło, że mam przerwę w pozycjach recenzenckich, więc można pocztać coś dla samej frajdy.
O gaimanowskim "Sandmanie" słyszałam wiele. W zasadzie nie da się być fanem fantastyki, nie otrzeć się gdzieś o nazwisko Gaiman i nie znać jednej z najbardziej niezwykłych postaci jakie stworzył. Nawiązanie zawsze się spotka, chociażby tylko pobieżnie przeglądając kipiące od fantastyki strony. Oczywiście stwierdziłam, że trzeba przeczytać, szczególnie, gdy M. moja kochana powiedziała, że czytała i potwierdziła zacność materiału. Nie było odwrotu. Za to z dostępnością bywało różnie. Na szczęście na tegorocznym MFK udało mi się nabyć własny egzemplarz, choć M. marudziła nieco, na polskie tłumaczenie i na to, jak wiele przez nie stracę. Trudno, nie można mieć wszystkiego. Najwyżej później nadrobię.
Pierwszym, co mnie poraziło, była cena. Naprawdę dawno nie wydałam tyle na pojedynczą książkę (bo o kilku na raz to nie wspomnę), a to przecież tylko (AŻ!) komiks. Ale kiedy przeliczyłam to na twardą okładkę, dobry papier kredowy i w pełni kolorowe kadry (choć ilość czarnego tuszu zdecydowanie przeważa nad innymi barwami), wyszło, że to jeśli nie śmiesznie mała kwota, to już przynajmniej rozsądna. Potem był zapach. Mocna, intensywna woń atramentu uderzała w nozdrza już od pierwszej strony i nasilała się przy każdym, chociażby pobieżnym przekartkowaniu. Dalej była już tylko uczta dla duszy i oczu, bo wówczas zaczęła się historia.
Pierwszy tom cyklu "Sandman" zatytułowany "Preludia i Nokturny" opowiada o porwaniu, niewoli i zemście Władcy Snów oraz jego powolnym odzyskiwaniu mocy. Główny bohater w żaden sposób nie przypomina jasnej i pogodnej istotki z bajek, ani też dziadka z podań ludowych. Jest w końcu młodszym bratem Śmierci, a to do czegoś zobowiązuje. Choć słowa "ciemność" i "mrok" wydają się zbyt kolokwialne do opisania jego postaci, to one pierwsze cisną się na usta. Ciemne, nastroszone włosy, trupioblada skóra i zamiłowanie do czarnych ubrań przywodzą na myśl standardowy obraz Księcia Ciemności, ale nie trudno dostrzec, że kreacji Sandmana to tylko pozór, gra ze stereotypem swojskiego, piaskowego ludka. Co nie znaczy, że jest jowialny i towarzyski, mimo swojego niepokojącego wyglądu. Jest tajemniczy, skryty i małomówny, ale kto by się spodziewał otwartości po potężnym bóstwie, równie starym jak wszechświat (nawet kosmiczne rasy czują przed nim respekt). Jednak, czy mimo niepokojącego wyglądu, budzi strach? Może na początku jest to pewien lęk, ale jest on głównie związany z niepewnością, co do jego charakteru. Jednak w miarę poznawania kolejnych historii, zaczynamy darzyć go sympatią, ale przede wszystkim i olbrzymim szacunkiem, związanym nie tyle z jego funkcją, ale i mocą jaką dysponuje.
Literacki sarkazm w rozsądnych dawkach to miód na moje serce.
Jako że w oryginale komiks wyszedł pod szyldem DC Comics, w żaden sposób nie dziwi obecność indywiduów znanych z innych tytułów, jak chociażby Martiana Manhuntera czy profesor Crane. Moim ulubionym rozdziałem jest ten, w którym pojawia się postać Johna Constantine'a - egzorcysty i ulicznego maga, znanego głównie z filmu z Keanu Reevesem (pierwszy był "Hellblazer"!). Jego epizodyczna rola, polegająca na pomocy Sandmanowi w odzyskaniu jednego z trzech symboli mocy Pana Snów, potwierdziła dopasowanie Matta Rayana do tej roli i jeszcze bardziej zwiększyła smutek po zdjęciu jego serialu. Po prostu nie mogłam nie wyobrazić sobie, co by było gdyby Sandman dostał jakieś cameo w "Constantinie". Sama ich relacja, choć pełna zawodowego dystansu, to w pewien sposób była ciepła (na tyle, na ile możemy posądzić Johna o coś takiego). Potwierdzeniem tego są jakby ostatnie kadry rozdziału, w których pada prośba egzorcysty, a całość kończy się jedną, dość znaną piosenką o panu Sandmanie.
Na szczególną zasługuje także postać Lucyfera, szczególnie, gdy ktoś miał okazję poznać komiks Mike'a Careya, opowiadający już o samym Władcy Piekieł i jego misternym planie. Cudownie było zobaczyć jak prezentował się Gwiazda Zaranna, jeszcze nim porzucił swe stanowisko. Mimo iż wizualnie nieco spoważniał (ach te loczki), to jednak nadal był czarująco niebezpieczny. Po tym jak niezatarte wrażenie zostawił po sobie Sandman w Piekle zakładam, że ta dwójka spotka się jeszcze w kolejnych tomach. Z nietypowych sympatii do postaci mogę wymienić jeszcze starszą siostrę głównego bohatera - Śmierć - przedstawioną w komiksie, jako pełną życia gotkę. Kiedy czytało się o tym, jak pouczała Sandmana próbując wyrwać go z pozemstowego marazmu, można było zapomnieć z jak potężnymi siłami mamy do czynienia i zwyczajnie obserwować relacje rodzeństwa (a że Śmierć nawet na chwilę nie mogła przerwać swojej pracy to już inna sprawa).
W tym miejscu miałam napisać, jak bardzo przejmujące były kolejne historie, ale po chwili zdałam sobie sprawę jak duże byłoby to niedopowiedzenie. Opowieści te po prostu trafiają do pierwotnego czytelnika, do tej małej istoty skrytej w głęboko pod skórą, która wciąż boi się ciemności i szeptanych po nocy historii o duchach. Gnieżdżą się one w gęsiej skórce i zostają jako powidok nawet przy zamkniętych oczach. O dreszczach emocji jakie wywołują już nie wspomnę. Ale to nadal niedopowiedzenie. To nadal zbyt mało, zbyt płytko i pobieżnie powiedziane. Tam jest więcej, dużo więcej treści niż mogliby się tego spodziewać zwykli śmiertelnicy po tak obrazkowym medium. A może to tylko moje wrażenie. Jedno wiem na pewno. Drugi tom, o ile cierpliwie wytrzymam do kolejnego MFK, z pewnością znajdzie swoje miejsce w mojej biblioteczce. I teraz, z pełną świadomością tych słów mogę powiedzieć, że doskonale rozumiem dlaczego Sandman jest tak ważnym i wyjątkowym dziełem. Wytłumaczenie tego jednak komuś, kto komiksu nie czytał, to już inna sprawa.
Na szczególną zasługuje także postać Lucyfera, szczególnie, gdy ktoś miał okazję poznać komiks Mike'a Careya, opowiadający już o samym Władcy Piekieł i jego misternym planie. Cudownie było zobaczyć jak prezentował się Gwiazda Zaranna, jeszcze nim porzucił swe stanowisko. Mimo iż wizualnie nieco spoważniał (ach te loczki), to jednak nadal był czarująco niebezpieczny. Po tym jak niezatarte wrażenie zostawił po sobie Sandman w Piekle zakładam, że ta dwójka spotka się jeszcze w kolejnych tomach. Z nietypowych sympatii do postaci mogę wymienić jeszcze starszą siostrę głównego bohatera - Śmierć - przedstawioną w komiksie, jako pełną życia gotkę. Kiedy czytało się o tym, jak pouczała Sandmana próbując wyrwać go z pozemstowego marazmu, można było zapomnieć z jak potężnymi siłami mamy do czynienia i zwyczajnie obserwować relacje rodzeństwa (a że Śmierć nawet na chwilę nie mogła przerwać swojej pracy to już inna sprawa).
W tym miejscu miałam napisać, jak bardzo przejmujące były kolejne historie, ale po chwili zdałam sobie sprawę jak duże byłoby to niedopowiedzenie. Opowieści te po prostu trafiają do pierwotnego czytelnika, do tej małej istoty skrytej w głęboko pod skórą, która wciąż boi się ciemności i szeptanych po nocy historii o duchach. Gnieżdżą się one w gęsiej skórce i zostają jako powidok nawet przy zamkniętych oczach. O dreszczach emocji jakie wywołują już nie wspomnę. Ale to nadal niedopowiedzenie. To nadal zbyt mało, zbyt płytko i pobieżnie powiedziane. Tam jest więcej, dużo więcej treści niż mogliby się tego spodziewać zwykli śmiertelnicy po tak obrazkowym medium. A może to tylko moje wrażenie. Jedno wiem na pewno. Drugi tom, o ile cierpliwie wytrzymam do kolejnego MFK, z pewnością znajdzie swoje miejsce w mojej biblioteczce. I teraz, z pełną świadomością tych słów mogę powiedzieć, że doskonale rozumiem dlaczego Sandman jest tak ważnym i wyjątkowym dziełem. Wytłumaczenie tego jednak komuś, kto komiksu nie czytał, to już inna sprawa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz