Z czasem Mroza bywa różnie. Wycisnąć z doby wolną chwilę jest ciężko, co dopiero mówić o wolnym weekendzie. Głównie dlatego, że gdy takowy się pojawi, klepię w klawisze do oporu, by nadrobić zaległości nagromadzone przez cały tydzień. Ale o to stała się rzecz niesłychana - wolny weekend mi się przytrafił. Nie może być! A gdyby tego było mało zbiegł się w czasie w odbywającym się w Krakowie Silent Reading Party i urodzinami Hadynki. A że w dawnej stolicy nie byłam całe wieki (od czasu pamiętnych Targów Książki) i udało mi się dostać bilety w rozsądnej cenie, szybko zdecydowałam, że jadę. A potem zaczęły się dziać rzeczy. Okazało się, że akurat w ten weekend wypadał Światowy Dzień Książki i krakowski Weekend Księgarń Kameralnych, co tylko spotęgowało moją radość i wypełniło ten krótki czas niezapomnianą intensywnością. Aż wstyd się przyznawać przed resztą moich krakowskich znajomych, ale nie znalazłabym chwili nawet na jedno piwo z Wami, ponieważ...
Mróz się poważnie przygotowała na wypad. Wzięła poważny aparat z postanowieniem zrobienia masy zdjęć. Jednak nie mam duszy fotografa, a do tego część zdjęć wyszła niewyraźna, więc przykro mi, nie będzie planowanego fotoreportażu.
Zaczęło się od podróży Polskim Busem, który zaskoczył nawet mnie - weterankę przejazdów PKSowych. Sporo miejsca, przyjemna temperatura i toaleta niewołająca o pomstę do nieba, pozwoliły mi spokojnie poczytać, skleić jakąś recenzję, pograć nieco na komórce i nawet się zdrzemnąć, a nie zawisnąć w jakimś dziwnym stanie braku świadomości. Do tego przyjazd chwilę przed czasem dodatkowo uradował moje podróżnicze serce. Nie wiem, czy zawsze się tak dzieje - to była moja pierwsza przygoda z czerwonym przewoźnikiem - ale mam pewność, że spróbuję znowu. Na miejscu już czekała na mnie Hadynka z całym, obszernym planem działania i po błyskawicznym obiedzie ruszyłyśmy w miasto. A konkretnie do Księgarni Pod Globusem, gdzie miała miejsce premiera książki Kazuki Sakubary "Czerwone dziewczyny" połączona z japońską ceremonią przygotowywania herbaty. Bardzo łatwo się domyśleć, co skusiło mnie w tym spotkaniu, tym bardziej iż ostatnio miałam okazję nabyć nieco matchy dla siostry. Z głównych wrażeń związanych ze spotkaniem mam głównie fascynacje nietuzinkowym smakiem i konsystencją podawanej w specjalnych czarkach herbaty. Cały rytuał, misterna otoczka ma być poniekąd pretekstem do spotkania, czasem jaki należy poświęcić sobie nawzajem. Nie tak jak u nas by byle szybciej zalać i zaparzyć, wypić i się pożegnać. W takich chwilach czas wydaje się być nieocenioną wartością, którą z chęcią dzieli się z bliskimi (i nie tylko), a nie milczącą pretensją o jego barku na takie bezeceństwa.
Potem przyszła dla nas chwila na świętowanie, ale o tym to może w innym miejscu i czasie. W każdym razie następnego dnia ruszyłyśmy brać czynny udział we wspomnianym wcześniej Weekendzie Księgarń Kameralnych. Oczywiście buszując wśród półek z książkami wyszukałam brakujące mi części sagi "Jeźdźcy smoków z Pern". Co prawda nie wszystkie, ale za pół darmo (oczywiście w moim mniemaniu). Pan antykwariusz był aż smutny, że nie zgarnęłam ostatniego tomu, który mu pozostał, ale z przykrością musiałam stwierdzić, iż ten już miałam w swej kolekcji. Po włóczeniu się po krakowskim rynku przyszedł czas na gwóźdź programu - Silent Reading Party organizowane przez, jedyną w swoim rodzaju, autorkę bloga Rozkminy Hadyny już po raz siódmy. Czym jest SRP? Jak stwierdził mój Luby - imprezą dla introwertyków. Chodzi o to, żeby usiąść wspólnie w wygodnym miejscu i w ciszy czytać przez dwie godziny, nie będąc przez nic rozpraszanym. Nie brzmi zbyt ciekawie? No cóż, dla moli książkowych jednak takie jest.
Całość miała miejsce w podziemiach Księgarni Bona - Kawa i Książka, a my z Hadynką pojawiłyśmy się tam nieco przed piętnastą, żeby rozsiąść się wygodnie i wszystko ogarnąć. Możecie sobie wyobrazić, jaka była jej konsternacja, kiedy okazało się, że nic na nas nie czeka. Światła nie pozapalane, kartki kierunkowe nie przygotowane, sprzęt grający w rozsypce, a Straszna Kobieta ofukiwała wszystkich, że powinniśmy przyjść wcześniej i sami o to zadbać. Ja wszystko rozumiem, ale skoro impreza była organizowana już po raz siódmy i do tej pory całość oprawy zapewniała księgarnia, to dlaczego nagle zasady są zmieniane? Żal mi było jedynie Hadynki, która to wszystko bardzo wzięła do siebie. Ale pomińmy te początkowe nieprzyjemności i przejdźmy do imprezy właściwej.
Podziemia Bony to niezwykle klimatyczne miejsce, gdzie na czytaczy czekały krzesła, kanapa i lampki przyjemnie oświetlające przestrzeń. Przesympatyczne panie kelnerki zaopatrywały nas w ulubione napoje, mające dodatkowo umilić czytanie. Muszę przyznać, że od czasów Leśnej Cafe w Kielcach, nie piłam tak dobrego (i drogiego) latte. Od piętnastej powoli zaczęli schodzić się goście, wybierając najwygodniejsze dla siebie miejsca i wyciągając zawczasu przygotowane lektury. I w tym momencie troszkę było mi wstyd, gdy zamiast papierowego woluminu, wyciągnęłam wysłużonego "Kundelka", ale w trasie jest on o wiele praktyczniejszy niż jakakolwiek inna lektura. Kocham papier, ale targanie ze sobą w podróż trzech książek jest bez sensu, kiedy mogę zabrać je na czytniku. Gdy o piętnastej piętnaście zadzwoniły dzwoneczki, zwiastując rozpoczęcie dwóch godzin czytania, w salach zapała martwa cisza. Wszyscy pochłonięci lekturą starali się jej nie mącić, nawet filiżanki odkładając na spodeczki tak, by nie zadźwięczały. I chyba nawet w bibliotecznych czytelniach nie ma tyle niemej złości i frustracji, gdy cisza ta zostanie zakłócona. Pewnie dlatego, że tam nawet nieproszeni goście starają się być cicho, a ci, którzy zabłądzili na SRP, raczej nie krępowali się panującym wokół milczeniem, I trzeba przyznać, że podziemia Bony mają doskonałą akustykę, ponieważ doskonale słyszalne było życie na górze jak i namiętne rozmowy przy toalecie. No cóż, ciepły weekend i okołoksiążkowe imprezy powyciągały ludzi z domów.
Z wrażeń ogólnych muszę przyznać, że była to przyjemna odmiana. Jestem czytaczem w biegu. Wykorzystuję każdą chwilę w komunikacji miejskiej, czekanie na przystanku, połykanie z rana śniadania byle tylko zahaczyć wzrokiem o kilka stron. Wieczorem czytam dopóki mój prywatny mózgowy system nie odmówi posłuszeństwa, co zazwyczaj sprowadza się do pół godziny relaksu. I szczerze nie pamiętam kiedy ostatnio siedziałam w spokoju bite sto dwadzieścia minut i czytałam przy kawie. Nawet mój wewnętrzny zegarek w pewnej chwili zaczął się buntować i wołać "Rusz się! Idź zrobić coś pożytecznego!", ale nadal nie wypadało hałasować, więc czytałam dalej. Przez chwilę nawet zastanawiałam się, czy w Łodzi czegoś takiego by nie zorganizować. Nawet mam na myśli jedno miejsce, gdzie mogłoby się to udać. A potem zaraz odzywa się złośliwy chochlik twierdzący, że na zwykłe blogowanie ostatnio nie mam czasu, a co dopiero na to szczególne. Ale pomyśleć o tym zawsze można, prawda?
Pomijając już prywatne atrakcje ukierunkowane bardziej na moją osobę, czułam się cudownie, kiedy przez jeden weekend mogłam zająć się czymś innym. Zupełnie jakbym na te kilka chwil wyjechała na małe literackie wakacje, gdzie mogłam czytać co chce, jeść co chce i niczym się nie przejmować. Może odrobinkę zabrakło mi dłuższego buszowania wśród książek, bo wróciłam tylko z sześcioma interesującymi tytułami. Ale z drugiej strony taką ilość jakoś Luby przełknął, pozostawiając mnie tylko z informacją, że do czasu zakończenia remontu nie powinnam znosić do domu nowych książek. Ma facet rację, ale co poradzę, że jestem nałogowcem (który i tak się ogranicza!). W każdym razie, gdy zdarzy Wam się być w trzecią niedzielę miesiąca w Krakowie, sprawdźcie, gdzie akurat odbywa się Silent Reading Party, zgarnijcie książkę, na którą od dawna próbowaliście wygospodarować czas i ruszcie czytać po cichu. I przy okazji przekażcie Hadynce moje pozdrowienia (tylko nie tak jak to robią Lannisterowie!), a potem dajcie ponieść się lekturze.
Całość miała miejsce w podziemiach Księgarni Bona - Kawa i Książka, a my z Hadynką pojawiłyśmy się tam nieco przed piętnastą, żeby rozsiąść się wygodnie i wszystko ogarnąć. Możecie sobie wyobrazić, jaka była jej konsternacja, kiedy okazało się, że nic na nas nie czeka. Światła nie pozapalane, kartki kierunkowe nie przygotowane, sprzęt grający w rozsypce, a Straszna Kobieta ofukiwała wszystkich, że powinniśmy przyjść wcześniej i sami o to zadbać. Ja wszystko rozumiem, ale skoro impreza była organizowana już po raz siódmy i do tej pory całość oprawy zapewniała księgarnia, to dlaczego nagle zasady są zmieniane? Żal mi było jedynie Hadynki, która to wszystko bardzo wzięła do siebie. Ale pomińmy te początkowe nieprzyjemności i przejdźmy do imprezy właściwej.
Chyba muszę połazić z tym aparatem, żeby ogarnąć kadrowanie.
Z wrażeń ogólnych muszę przyznać, że była to przyjemna odmiana. Jestem czytaczem w biegu. Wykorzystuję każdą chwilę w komunikacji miejskiej, czekanie na przystanku, połykanie z rana śniadania byle tylko zahaczyć wzrokiem o kilka stron. Wieczorem czytam dopóki mój prywatny mózgowy system nie odmówi posłuszeństwa, co zazwyczaj sprowadza się do pół godziny relaksu. I szczerze nie pamiętam kiedy ostatnio siedziałam w spokoju bite sto dwadzieścia minut i czytałam przy kawie. Nawet mój wewnętrzny zegarek w pewnej chwili zaczął się buntować i wołać "Rusz się! Idź zrobić coś pożytecznego!", ale nadal nie wypadało hałasować, więc czytałam dalej. Przez chwilę nawet zastanawiałam się, czy w Łodzi czegoś takiego by nie zorganizować. Nawet mam na myśli jedno miejsce, gdzie mogłoby się to udać. A potem zaraz odzywa się złośliwy chochlik twierdzący, że na zwykłe blogowanie ostatnio nie mam czasu, a co dopiero na to szczególne. Ale pomyśleć o tym zawsze można, prawda?
Ryby i Hadyny pozdrawiają zaczytanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz