No i stało się. Rzecz niepojęta i niesłychana. Zostałam polecona jako recenzentka. W ten właśnie sposób znalazł mnie Autor. Usłyszał, sprawdził, napisał, przedstawił palącą potrzebę zaopiniowania jego tekstu. Znów samowydawanie. A miałam trzymać się od tego z daleka. Fakt zdarzają się tam ciekawe perełki, ale czasami aż strach się bać, co znajdzie się w tych wątpliwej jakości dziełkach. Tak, ciągle mam uraz po przygodzie sprzed dwóch lat. Fakt, nazwisko redaktora nieco mnie przekonało, bo miałam styczność z jego wcześniejszymi pracami i wiedziałam, że przynajmniej włosów z głowy rwać nie będę. A ponieważ i moje ostatnie doświadczenia z różnymi selfami były całkiem pozytywne, skusiłam się. Z czasem okazało się, iż z Autora jest całkiem wdzięczny rozmówca, a i książka wyszła mu nie najgorsza, więc czemu by o tym nie napisać.
Zapraszam Was na recenzję "Iskier czasoświatu" Krzysztofa Bonka.
Wszystko zaczęło się od Alexa - typa tak antypatycznego, że niemal z ulgą przyjęłam jego przedwczesny zgon. Jednak to wydarzenie zapoczątkowało całą serię przeskoków w czasie i przestrzeni, które prowadziły... No właśnie. Do czego? Prawdopodobnie do wiecznej konfrontacji dwóch prastarych bytów zaklętych w pętli czasu. Tak mniej więcej, ponieważ momentami nie bardzo wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Ale do rzeczy. Początkowe przeskoki wydawały mi się chaotyczne, choć zawsze miały ten sam schemat: morderca w wielkim rozbłysku lądował w niewłaściwym dla siebie czasie i obcym miejscu, natychmiast rozumiejąc język otoczenia. Tam żył, lepiej lub gorzej przystosowany, aż do czasu swej tragicznej śmierci z rąk kolejnego, przyszłego podróżnika w czasie. Tak przynajmniej przedstawiała się fabuła gdzieś do środka powieści, kiedy to przyszło chwilowe zrozumienie, a za raz po nim jeszcze większy chaos. Czy w tym szaleństwie jest metoda?
Na początku czułam się zagubiona. W każdym nowym miejscu i czasie musiałam się odnaleźć, niczym bohater danego fragmentu, przez co powinnam się lepiej z nim utożsamiać. Jednak momentami było dość trudne. Głównie dlatego, że Alex nie był najbardziej antypatyczną postacią o jakiej przyszło mi czytać w tej powieści. Oro i Kris wcale nie byli lepsi. W każdym razie zamysł owych przeskoków nie był mi znany do czasu pojawienia się na scenie Kasandry a wraz z nią Gerarda. Wówczas to zrozumiałam, że wszystkie postacie, które z uporem maniaka przetasowywał autor, wcale nie są bohaterami tej powieści. To tylko naczynia, nośniki dla istot wyższych i potężniejszych niż jesteśmy to sobie w stanie wyobrazić, dla iskier stworzyciela i niszczyciela - dwóch przeciwstawnych sił odpowiedzialnych za losy wszechświata. I po tym chwilowym błysku zrozumienia znów nastał chaos. Przeskoki stały się mniej schematyczne, a losy nośników bardziej zagmatwane. Poszczególne wcielenia zaczęły się ze sobą mieszać, zlewać, stapiać. Czy postacie nosiły w sobie iskrę stworzyciela czy niszczyciela? A może ich amalgamat? Nie wiem. Nawet koniec powieści mi tego nie wyjaśnił, szczególnie, gdy martwe już postacie znów zaczęły się pojawiać. Ale zabawy czasem nigdy nie są klarowne.
Gdzieś w tle, jakby od niechcenia przewija się natomiast los całej ludzkiej cywilizacji. Od czasów prehistorycznych, przez współczesność aż do apokalipsy, upadku i niemal cudownego odrodzenia, które tylko z początku wydaje się idyllą. Zupełnie jakby ludzkość miała nieznośną tendencję do samozniszczenia. Ponadto, o ile fabuła pierwszej części jest mniej więcej liniowa, o tyle w drugiej nie tyle co zatacza koło, ale meandruje, przeplata się z pierwotną nitką. Bardziej niż z kołem czy linią kojarzy mi się ze Wstęga Möbiusa. Bez początku, bez końca i bez krawędzi, w wiecznym zapętleniu. Pozostaje tylko odpowiedź na pytanie, czy przeszłość da się zmienić? Bo mimo usilnych prób i wprowadzania drobnych zmian, wszystko wydaje się zmierzać ku temu samemu zakończeniu.
"Iskry czasoświatu" to książka inna, mocno nietypowa pod względem fabularnym, by nie rzec dziwna konstrukcyjnie. Chaos, dominujący w drugiej części historii, potęguje zagubienie i u co wytrwalszych czytelników wywołuje chęć rozrysowania grafu przyczynowo-skutkowego. By choć trochę lepiej zrozumieć, ogarnąć rozumem zamysł autora, lub by choć nieznacznie uporządkować ten domniemany "bajzel". Ludzi mniej wytrwałych zwyczajnie zniechęci. Jednak niezaprzeczalną zaletą pozycji jest czytliwy styl pisarza, pozwalający sprawnie przechodzić przez wszystkie zawiłości fabularne bez większego znużenia, a nawet ze swoistym zainteresowaniem. Nie jest to hit, bestseller, który spotka się z uznaniem mas, ale z pewnością znajdzie uznanie u osób lubiących wyzwania intelektualne, miłośników podróży w czasie przyzwyczajonych do rozgryzania niuansów zapętlonych rzeczywistości.
"Iskry czasoświatu" to książka inna, mocno nietypowa pod względem fabularnym, by nie rzec dziwna konstrukcyjnie. Chaos, dominujący w drugiej części historii, potęguje zagubienie i u co wytrwalszych czytelników wywołuje chęć rozrysowania grafu przyczynowo-skutkowego. By choć trochę lepiej zrozumieć, ogarnąć rozumem zamysł autora, lub by choć nieznacznie uporządkować ten domniemany "bajzel". Ludzi mniej wytrwałych zwyczajnie zniechęci. Jednak niezaprzeczalną zaletą pozycji jest czytliwy styl pisarza, pozwalający sprawnie przechodzić przez wszystkie zawiłości fabularne bez większego znużenia, a nawet ze swoistym zainteresowaniem. Nie jest to hit, bestseller, który spotka się z uznaniem mas, ale z pewnością znajdzie uznanie u osób lubiących wyzwania intelektualne, miłośników podróży w czasie przyzwyczajonych do rozgryzania niuansów zapętlonych rzeczywistości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz