środa, 5 września 2018

Wrzesień w Zgubie, czyli "Jesienny bluszcz" na tapecie

Od czasów W moim Mitford czy Domu na Sekwanie uwielbiam opowieści rodzinne. Niestety w fantastyce, poza cudnymi książkami Marty Kisiel, ze świecą szukać nietuzinkowej codzienności, gdzie wyzwaniem stają się zakupy w Tesco i wychowanie dziecka pół-zjawy. Chyba że owo dziecko okaże się wybrańcem, bękartem z na wpół zapomnianej królewskiej krwi, mającym ocalić świat. I fakt, wszystkich uratuje, ale pierożków już nie ugotuje, bo jego ognisko domowe już zawsze będzie nosiło znamiona dysfunkcyjności i braku uzależniającej adrenaliny. Jeśli więc chciałabym poczuć nieco rodzinnego ciepła z pewnością nie sięgnęłabym po książkę fantastyczną. Jest to niewątpliwa wada gatunku, ale nie można mieć wszystkiego. Dlatego też w zeszłym roku niemal rzuciłam się na Sonatę dla Motyla autorstwa Magdaleny Kubasiewicz, o czym mogliście przeczytać na niniejszym blogu. W tym zaś miałam tę przyjemność zapoznać się z kontynuacją książki zatytułowaną Jesienny bluszcz

Jesień w Bluszczowym Dworku jeszcze nigdy nie zapowiadała się tak przygnębiająco. Śmierć Elżbiety rozproszyła całą rodzinę, a pusty dom negatywnie wpływa na stan zdrowia Marka. Pod pretekstem doglądania ojca, Julia Motylska ściąga do Zguby trzy najbliższe sobie kobiety, akurat znajdujące się w punktach zwrotnych własnego życia. Każdą z nich gnębi wewnętrzny demon i wszystkie, jak jeden mąż liczą na to, że cisza i spokój odludzia przyniosą ukojenie, a wraz z nim rozwiązanie najbardziej palących problemów. A trzeba przyznać, że autorka postanowiła nie oszczędzać swoich bohaterek, stawiając przed nimi całą masę wyzwań, z których próby znalezienia nowej pracy czy mieszkania wydają się być tymi najprostszymi. 

W każdym słowie książki czuć, że dom państwa Bluszczów nie jest już tym samym miejscem. Choć cichy, smutny i opustoszały, wciąż jest azylem dla potrzebujących. Tym razem ciężar fabuły ze skomplikowanych relacji Julii z jej rodziną zastępczą, przenosi się na problemy jej przyjaciółek, nią samą spychając jakby na dalszy plan. To właśnie ich zmartwienia oraz wzajemne relacje stają się osią wszelkich wydarzeń. Kłopoty, z którymi przyszło się mierzyć bohaterkom, do najlżejszych nie należą, przez co historia traci swój sielankowy charakter, ale zyskuje na prawdziwości. Choć oczywiście można się przyczepić, że opisy związane z ofiarą rodzinnej przemocy brzmią sztywno, niemal podręcznikowo, nie mniej na plus zaliczam przedstawienie problemu z różnych perspektyw, także bliskich nie dostrzegających zagrożenia. 

Do największych zalet powieści należą jednak barwne i nietuzinkowe relacje pomiędzy bohaterkami. Karina wciąż nie przepada za Julią, ale obie osiągnęły pewien poziom wzajemnego zrozumienia i akceptacji, by móc w miarę spokojnie razem przebywać. Aczkolwiek ta pierwsza znacznie normalnieje dzięki znajomości z Kaśką. Tylko Wiolce otwarcie się na ludzi zajmuje więcej czasu, co, w zaistniałej sytuacji, jest jak najbardziej zrozumiałe. Jak dla mnie panie te są jak cztery różne żywioły zamknięte w tyglu Bluszczowego Dworku. Są tak odmienne od siebie, że człowiek spodziewałby się nieustannych tarć i kłótni (które oczywiście się zdarzają), a one nie tylko potrafią się porozumieć, ale jeszcze wspierać, radzić i wzajemnie bronić. Z niebywałą przyjemnością zagłębiałam się w mechanizmy ich relacji, wewnętrzne przemyślenia i w pewien sposób trudną przyjaźń damsko-damską, w której gotuje się od emocji. Bo właśnie za ukazanie skomplikowanych więzów, jakie potrafią połączyć kobiety, lubię tę książkę najbardziej. 

Na uwagę zasługuje także lekkie pióro autorki, która zgrabnie operuje słowem, szczególnie, gdy chodzi o linie dialogową powieści. Rozmowy poszczególnych postaci określiłabym mianem soczystych i niemal do bólu prawdziwych, a przede wszystkim szczerych. Niestety opisy wypadają przy nich dość blado, choć bardzo rzeczowo. Nieco smuci też, iż część wątków z Sonaty… może nie tyle co została przemilczana, ale zeszła na dalszy plan, zepchnięta przez czas i prozę życia. Choć może to i lepiej, bo dzięki temu nie dostajemy ckliwego romansidła, a pełnokrwistą książkę obyczajową, napisaną czytliwie i bez zbędnego przynudzania. Muszę przyznać, że nie tego spodziewałam się po Jesiennym bluszczu szczególnie mając w pamięci fabułę Sonaty dla Motyla

Nie mniej nie mogę powiedzieć, że czuję się zawiedziona, ponieważ druga część skupiła się na zupełnie innych aspektach życia niż jej poprzedniczka. Poczułam się zaskoczona, ale też bezwstydnie zahipnotyzowana tą historią. Magdalena Kubasiewicz stworzyła przejmującą powieść o trudnych relacjach damsko-damskich kobiet z problemami, zgrabnie przy tym dekonstruując pozornie idealne życie każdej z nich. Choć wzajemne kontakty Juli, Kariny, Kaśki i Wiolki pełne były bezpardonowego dogryzania sobie i ciętych rozmów, nie sposób odmówić im pewnej dozy ciepła i żelaznego wsparcia. I czasem tylko ta babska moc i zawziętość pozwalała im wytrwać w postanowieniach, walczyć o swoje i zmieniać się na lepsze, a mnie przyciągnęła do lektury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz