W związku z tym, że goście Jagaconu są w dużej mierze całkiem płodnymi pisarzami, mogłam sobie pozwolić na swoiste zaplanowanie kolejności czytania. I nie przypadkiem to właśnie "Sonata dla Motyla" znalazła się po "Bez znieczulenia". Autor tej drugiej pozycji nieco mnie ostrzegał przed treścią, więc mogłam przygotować sobie zawczasu swoistą odtrutkę. A "Sonata..." już swoje wyczekała na stosiku do przeczytania. Połączyłam więc przyjemne z pożytecznym i zabrałam się za nią, bo choć uwielbiam fantastykę, nie znaczy to, że nie czytam obyczajówek. Wśród moich ulubionych autorów wysokie miejsce zajmują Jan Karon czy William Wharton, dzięki którym mam taki szacunek do zwyczajnego życia. Bo nie samą fantastyką żyje człowiek, a czasem dobrze jest sięgnąć po coś zupełnie innego.
Na początek wita nas cukierkowa okładka przywodząca na myśl wszystkie książki Katarzyny Michalak, z patetycznym tekstem i raczej kiepskawym blurbem. Wizualna całość zdaje się krzyczeć do grupy czytelniczek, z którymi Mróz się nigdy nie utożsamiała. I tak zupełnie szczerze, gdybym miała oceniać książkę po okładce, nie sięgnęłabym po nią spodziewając się ckliwego do bólu romansidła, bardziej nieprawdopodobnego niż niejedna powieść fantastyczna. Pozycja ta znalazła się w mojej biblioteczce tylko dlatego, że znam autorkę i doceniam zalety jej ciętego języka, podskórnie czując, iż nie zaserwowałaby mi czegoś takiego. I kurcze miałam rację. Wnętrze jest znacznie lepsze niż wskazywałaby na to okładka.
Można by powiedzieć, że Julia uciekła z domu. Wyjechała na studia do innego miasta, poznała nowych ludzi, którym wbiła do głów, żeby nazywać ją Anną (jej drugie imię), z rodziną widując się tylko tyle, ile było to konieczne. Odcięła się od korzeni, by móc zmienić/uwolnić prawdziwą siebie (niepotrzebne skreślić). Jednak na niepokojący telefon swojej zastępczej matki, postanawia zawiesić swoje wakacyjne plany i powrócić do Bluszczowego Dworku, gdzie przeszłość uderza w nią ze zdwojoną siłą. Bolesny czas, który dla niej nastaje ma pomóc zrewidować to, czy jest bardziej Anną czy Julią, a także, czy separacja od rodziny była słuszną decyzją.
Historia jednego wakacyjnego miesiąca w Bluszczowym Dworku jest opowiedziana z perspektywy dwóch kobiet pośrednio związanych z rodziną Bluszczów: Anny - ich przybranej córki - oraz Kariny - żony ich najstarszego syna. Od pierwszych stron powieści niechęć pomiędzy tymi dwoma bohaterkami jest tak intensywna, że dla mnie było tylko kwestią czasu to, kiedy się polubią (a przynajmniej spiszą pakt o nieagresji i w końcu zaczną się wobec siebie zachowywać jak ludzie). Ich wzajemna niechęć i zazdrość przesłaniały im fakt, że są do siebie bardziej podobne niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka. Wychowana przez alkoholiczkę Karina zazdrości Annie idealnej rodziny, a przede wszystkim miłości wspaniałych państwa Bluszczów. Anna z kolei zawsze uważała Karinę za Kobietę Idealną, Królową Lodu, która wszystko ma opanowane do perfekcji. Obie jednak zaczynają rozumieć, że to, co na pozór idealne, ma całą masę wad. Za to przyjemnym jest odkrycie, że w swoim towarzystwie nie muszą już niczego udawać.
W ogóle na pierwszy plan dość mocno wysuwają się wszystkie kobiety z rodziny Bluszczów. Przede wszystkim spajająca rodzinę Elżbieta, której choroba ściąga dzieci do domu. Ciepła, kochająca niemal mistyczną matczyną miłością, jest klimatem, atmosferą całego Dworku. Trudno więc dziwić się grobowym nastrojom domowników, gdy podupada ona na zdrowiu. Postrzelona Jowita zdobywa szturmem uwagę wszystkich nie tylko swoją charyzmą, ale i niespodziewaną ciążą, o której niewiele wie nawet ona sama. Nawet bliźniaczki Jula i Asia - córki Kariny - swoją żywiołowością nadają spotkaniom rodzinnym odpowiedni klimat, mimo zastosowania dość oczywistego motywu przeciwstawnych charakterów. Mężczyźni dla kontrastu są bardziej stonowani, jednowymiarowi. Marek - głowa rodziny - jest cieniem samego siebie. Michał - mąż Kariny - to ten, który zdradza. Emil jest zamkniętym w sobie, ale niezwykle dobrze funkcjonującym niewidomym, a Kamila (w teorii główną męską postać) określiłabym jako despotycznego idiotę. Momentami chamskie i urażone zachowanie sprawiło, że z miejsca stwierdziłam, iż musiało być coś między nim a Anną. I wiele się nie pomyliłam.
Ogólnie mimo nie do końca normalnych członków (Anna miała na to swoje specyficzne określenie), rodzina Bluszczów wydała mi się całkiem sympatyczna i normalna. Choć do tej pory pozostaje tajemnicą skąd brali pieniądze na wychowanie piątki dzieci i tą wartą majątek biżuterię. Nikt się na ten temat nie zająknął, poza stwierdzeniami, że o pieniądze martwić się nie musieli. Matuchno, ten sekret intrygował mnie bardziej niż relacje Anna-Kamael. Dotarłam nawet do momentu, w którym mówi się o architektonicznych książkach Marka, więc może w tym jest jakiś trop? Nie mniej sekret te chciałabym poznać, po to by móc go zastosować w praktyce.
No, ale dosyć tych podśmiewań, bo powieść w zasadzie niczym sobie na nie nie zasłużyła. Spodziewałam się burzliwego, rodzinnego romansu z mezaliansem w tle, a dostałam poważne rozważania nad istotą bycia sobą, przyprószone konfrontacją z nieuchronną śmiercią. Do tego motyw pozornie idealnego małżeństwa i zdradzanej żony, która w całej swej perfekcji jest cholernie antypatyczna... Kurcze, jakoś tak prawdziwie to zabrzmiało. A już na pewno prawdziwiej niż podejrzewałam. Poza tym, jakby na to nie patrzeć, to niezwykle smutna, ckliwa i płaczliwa książka dla dziewczyn. Ja sama poryczałam się chyba ze trzy razy w trakcie jej lektury, która zajęła mi raptem cztery godziny, czyli tyle ile dojazd z mojego mieszkania do rodzinnych Kielc, czego już w ogóle się nie spodziewałam.
Muszę przyznać, że całość czytało mi się wyjątkowo dobrze. Z resztą, co ja mówię. Przecież jak tę powieść pochłonęłam szybciej niż Kudłaty i Scooby pizze z kremem czekoladowym i picklami. Pod koniec osiągnęłam nawet stan żałowania, że to już koniec. Więc tak, historia zdecydowanie mnie wciągnęła. Nawet polubiłam te wszystkie nienormalne baby, które zagarnęły całą uwagę czytelnika i pozwoliłam sobie olać oczywistości fabularne (choć jeśli z Drozdem w przyszłości stanie się to, co myślę to nie ręczę za siebie). Nie jest to też specjalnie górnolotna pozycja, ale obyło się bez nadmiernego patosu i cukierkowatości, a autorka kupiła mnie ostatnią sceną powieści, niemal do bólu prawdziwą. I właśnie za tą prawdziwość i opis takiego w gruncie rzeczy całkiem zwykłego życia z problemami, autorce dziękuję.
Ogólnie mimo nie do końca normalnych członków (Anna miała na to swoje specyficzne określenie), rodzina Bluszczów wydała mi się całkiem sympatyczna i normalna. Choć do tej pory pozostaje tajemnicą skąd brali pieniądze na wychowanie piątki dzieci i tą wartą majątek biżuterię. Nikt się na ten temat nie zająknął, poza stwierdzeniami, że o pieniądze martwić się nie musieli. Matuchno, ten sekret intrygował mnie bardziej niż relacje Anna-Kamael. Dotarłam nawet do momentu, w którym mówi się o architektonicznych książkach Marka, więc może w tym jest jakiś trop? Nie mniej sekret te chciałabym poznać, po to by móc go zastosować w praktyce.
No, ale dosyć tych podśmiewań, bo powieść w zasadzie niczym sobie na nie nie zasłużyła. Spodziewałam się burzliwego, rodzinnego romansu z mezaliansem w tle, a dostałam poważne rozważania nad istotą bycia sobą, przyprószone konfrontacją z nieuchronną śmiercią. Do tego motyw pozornie idealnego małżeństwa i zdradzanej żony, która w całej swej perfekcji jest cholernie antypatyczna... Kurcze, jakoś tak prawdziwie to zabrzmiało. A już na pewno prawdziwiej niż podejrzewałam. Poza tym, jakby na to nie patrzeć, to niezwykle smutna, ckliwa i płaczliwa książka dla dziewczyn. Ja sama poryczałam się chyba ze trzy razy w trakcie jej lektury, która zajęła mi raptem cztery godziny, czyli tyle ile dojazd z mojego mieszkania do rodzinnych Kielc, czego już w ogóle się nie spodziewałam.
Wiewióreczka. Bo smoki jakoś mi nie pasowały
Muszę przyznać, że całość czytało mi się wyjątkowo dobrze. Z resztą, co ja mówię. Przecież jak tę powieść pochłonęłam szybciej niż Kudłaty i Scooby pizze z kremem czekoladowym i picklami. Pod koniec osiągnęłam nawet stan żałowania, że to już koniec. Więc tak, historia zdecydowanie mnie wciągnęła. Nawet polubiłam te wszystkie nienormalne baby, które zagarnęły całą uwagę czytelnika i pozwoliłam sobie olać oczywistości fabularne (choć jeśli z Drozdem w przyszłości stanie się to, co myślę to nie ręczę za siebie). Nie jest to też specjalnie górnolotna pozycja, ale obyło się bez nadmiernego patosu i cukierkowatości, a autorka kupiła mnie ostatnią sceną powieści, niemal do bólu prawdziwą. I właśnie za tą prawdziwość i opis takiego w gruncie rzeczy całkiem zwykłego życia z problemami, autorce dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz