wtorek, 2 października 2018

Powiało chłodem na froncie, czyli wielki mały powrót

Cześć pracy rodacy! Tęskniliście? A może nawet nie zauważyliście braku mej skromnej osoby i tych kilku wpisów miesięcznie, które mniej lub bardziej wpływały na Wasze opinie czytelnicze? Nie wiem, nie wnikam, krócej będę przesłuchiwana. Nie mniej należy Wam się kilka słów wyjaśnienia, a także streszczenie tego, co się u mnie działo (a przynajmniej mi się należy, ponieważ potrzebuję się rozpisać). W każdym razie te trzy-cztery miesiące temu znów zrobił się u mnie gorący okres czytelniczo-recenzencki. Myślałam, że z niego wyjdę, bo nieraz mi się udawało zebrać w sobie i pogonić pracę, ale coś we mnie pękało. Pisanie nie było już taką frajdą, a stało się obowiązkiem, przez co teksty wychodziły mi schematyczne i nieco siermiężne, a prywatne projekty legły w gruzach. podchodziłam do tworzenia tak bardzo negatywnie, że byłam niemożliwie blisko zamknięcia bloga i zrezygnowania z pisania, bo po co? Na szczęście kilka mądrych osób zaleciło przerwę. Przyznałam im rację, bo jednakowoż było mi szkoda przekreślać te lata pracy pod wpływem impulsu. 
To jak? Tęskniliście?

Ogólnie stwierdzam, że dobrze zrobiłam, ponieważ te trzy miesiące bez pisania (nie licząc jednej budującej prośby w stylu "Weź Mrozie przeczytaj, zrecenzuj, bo ty to dobrze zrobisz") uświadomiły mi, jak bardzo mi go brakuje. Po pierwszej radości, że nie muszę nic opiniować, dbać o TwarzoKsiążkę czy Instagrama, zaczęły mnie nachodzić myśli "To bym opisała", "Temu zdjęcie bym zrobiła". takie nienachalne refleksje pokazujące, jak bardzo blogowanie weszło mi w krew. Potem łapałam się na robieniu krótkich notateczek w zeszycie, czy zarzucaniu Lubego zwięzłymi opiniami o przeczytanych książkach. Jakby nie patrzeć duszy recenzenta nie dało się we mnie zdusić, a pisarza to już w ogóle. Dlatego też dziękuję Matce Przełożonej, że się pytała i martwiła, Lubemu za cierpliwości, rady i podpytywanie, czy nie chciałabym czegoś opisać, albo czy nie brakuje mi bloga; a także Czytelnikowi, który "czytał Powiało Chłodem, za nim to było modne" za wybełkotaną przy piwie groźbę "Ani mi się waż zamykać bloga!". Nie zamykam, będę pisać, a co z tego wyniknie, zobaczymy.

Aczkolwiek, mimo że niemal nic literacko nie tworzyłam, nie znaczy, że zupełnie się leniłam. Zgodnie z tym, co podpowiada mi mój profil na GoodReads, przeczytałam 19 książek i komiksów (20, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że "Utraconą Bretanię" skończę dziś lub jutro), co za trzy miesiące nie jest może jakimś wybitny osiągnięciem, ale z pewnością jakimś jest. Także mój Stosik Wstydu zmniejszył się dość drastycznie, a półki na książki napuchły tak, że zakup kolejnego regału powoli staje się koniecznością, a nie fanaberią. Nie ukrywam, że sukces ten zawdzięczam przekonaniu się do audiobooków i inwestycji w Storytel. Od jakiegoś czasu robiłam do tego podchody, ale odkąd się skusiłam, nie żałuje ani złotówki w to zainwestowanej. Jest to na tyle fajny temat, że mam ochotę zrobić o tym wpis, kiedy już się rozkręcę. Ale ogólnie rzecz ujmując strasznie polecam.
Tyle książek przeczytane. Między innymi.

W czasie mojego pisarskiego urlopu oczywiście odbył się także kielecki Sabat Fiction-Fest, gdzie dwoiłam się i troiłam, żeby prowadzić panele, spotkania autorskie i być wszędzie tam gdzie nasi goście specjalni. Jak się łatwo domyśleć nie miałam przez to czasu by prywatnie porozmawiać, poszaleć i pokonwentować sobie, a moja niebieska sukienka furkotała, gdy w pośpiechu przemierzałam hale targowe. Ot, kolejny zwykły konwent z perspektywy organizatora. Choć muszę przyznać, że dokonała się we mnie pewna ewolucja. Już nie pałałam chęcią mordu i złości, jak to mi się zdarzało przy pomaganiu w Jagaconie (bo Sabat i Jagacon to teraz jedna impreza). W ogóle w jakiś magiczny sposób udało mi się zmniejszyć poziom stresu i podenerwowania. Powiedziałabym nawet, że osiągnęłam pewien rodzaj mentalnego spokoju i choć roboty było niesamowicie dużo, naprawdę podziwiałam samą siebie, że udało mi się to wszystko ogarnąć. I jakby nie patrzeć, rozpierała mnie pewnego rodzaju duma, iż podołałam.

Ponadto spragniona wrażeń czysto konwentowych postanowiłam wziąć udział w Kapitularzu, przygotowując na niego małą prelekcję. Oczywiście po tak solidnej przerwie czułam się co nieco zardzewiała i z pewnością nie był to mój najlepszy wykład i sporo rzeczy mogłam zrobić lepiej, ale nie wyszło najgorzej. No i miło było wrócić do dzielenia się z ludźmi swoim bzikiem (tak, prelekcja była o smokach). Ponadto spotkałam sympatycznego Pana, który dwa lata temu był na mojej niechlubnej, najmniej obleganej prelekcji. Dlatego też chciałabym go serdecznie pozdrowić za to, że zagadał i że mnie pamięta :) Do tego zapisałam się jeszcze na warsztaty pisarskie, ponieważ nigdy nie jest się tak dobrym, żeby nie móc być lepszym w tym, co się robi. Poza tym dobrze od czasu do czasu wyjść do ludzi, zamiast pielęgnować wewnętrznego introwertyka. Mam nadzieję dzięki temu stworzyć jakiś fajny felieton i, jeśli się uda, z pewnością podzielę się z Wami efektami mojej pracy. Jako niemal niezaspokojony czytacz, nie mogłam ominąć Festiwalu Komiksu, na którym można zdobyć niesamowite lektury, po bardzo okazyjnych cenach. Wypracowana przez lata technika pojawiania się na Atlas Arenie w sobotni poranek, zazwyczaj owocuje tym, że udaje się mi zrobić zakupy za nim pojawią się tłumy. Niestety coraz więcej osób wpada na ten sam pomysł, ale póki co nie jest źle. Tym, co najbardziej zaskoczyło mnie na tegorocznej edycji, była spora, w porównaniu do lat ubiegłych, ilość foodtrucków, które cieszyły się niemałym wzięciem. Aczkolwiek dobrze, że pogoda dopisała, gdyż najlepszą lokacją do raczenia się ich specjałami były trawniki i krawężniki w okolicy. Nie żebym wybrzydzała, po prostu stwierdzam fakty.

Ze spraw okołożyciowych działo się dużo. Rodzina, praca, dom. Sporo w tym nieogarniętego miszmaszu z czego najważniejszą informacją jest ta, że Luby mi się oświadczył, a ja się zgodziłam. Płaczu było co niemiara, stresu, pomieszania planów, ale i niewypowiedzianego szczęścia. Wielki mały życiowy kroczek do dorosłości. Kolejnym, choć mniej przyjemnym, jest trwający w naszym gniazdku remont łazienki. Po zeszłorocznych perypetiach ze szpachlą, tym razem zdecydowaliśmy się na fachowców... co oczywiście związało się z mieszanymi uczuciami i innymi "magicznymi" problemami, ale wciąż powtarzam sobie, że za dwa tygodnie będę miała śliczną łazienkę, z której nie będę chciała wychodzić. Dwa tygodnie... może nie zwariuje i nikogo nie przetrące między czasie. Efekt przecież będzie tego warty, prawda?

I to by było względnie na tyle. Mam jedynie nadzieję, że moje postanowienie odnośnie bardziej regularnego pisania dojdzie do skutku. Choć patrząc po problemach okołoremontowych, mogą być z tym pewne problemy (znowu!). Ale hej! Przecież postanowiłam sobie, że wracam od października i wypadałoby tego słowa dotrzymać. Poza tym ileż można żyć bez wyklepywania na klawiaturze swoich pokręconych myśli? Ogólnie rzecz biorąc trzymajcie za mnie kciuki i życzcie powodzenia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz