Jako dziecko ledwo odrosłe od ziemi, pałałam niczym nieuzasadnioną miłością do zagadek i tajemnic. Podejrzewam, że mimo wszystko, stoją za tym twórcy Scooby Doo, bo jak inaczej dziewczę kilkuletnie miałoby to sobie przyswoić. W prostej drodze od psa i “tych wścibskich dzieciaków” pojawił się Sherlock Holmes i Indiana Jones. Jak to połączyłam? Oczywiście zagadkami! Nawet do pewnego momentu roiłam sobie, że praca archeologa polega właśnie na przechodzeniu labiryntów i rozwiązywaniu starożytnych łamigłówek. Tym samym każdy serial czy inna produkcja, w której odkrywano sekrety (i skarby) dawnych kultur, urastały do rangi najchętniej oglądanych. Wówczas to każda gazetka zawierająca w sobie choćby i najmniejszą łamigłówkę musiała być moja. Tylko że zbyt szybko je rozwiązywałam, więc jako zapychacz dziecięcego czasu, były beznadziejne.
Dziś nie będę Was męczyła swoimi niewprawnymi zdjęciami (źródło)
Dziś o zaspokojenie mojego apetytu na łamigłówki zdecydowanie łatwiej. Po wrzuceniu odpowiedniego hasła w wyszukiwarkę pojawia się ich cała masa, łącznie z grami polegającymi na wydostaniu się z opuszczonej willi czy z łap psychopaty (o escape roomach chyba nie muszę wspominać). Jeśli chodzi o gry jestem też paskudnym człowiekiem. Kiedy uprawiam swoje watchgamerstwo, a Luby przez dłużej niż kilka chwil nie potrafi rozwiązać jakiejś zagadki, oczywiście bezczelnie się wtrącam. Staram się hamować i jedynie rzucać podpowiedziami, ale nieraz wolałabym to sama rozwiązać. Choć kiedy graliśmy (bo nie można tego uznać inaczej jak za działanie wspólne) w Uncharted 4, zwyczajnie dostawałam pada do ręki z przykazaniem znalezienia rozwiązania i… robiłam to szybciej niż ktokolwiek (w tym ja) mógł się spodziewać. Dlatego też nie zdziwiło mnie to, co w końcu zrobił Luby.
O Profesorze Laytonie słyszałam od niego już od jakiegoś czasu i zwykle towarzyszyły temu słowa “Na pewno spodobałby Ci się”. Wiedziałam, że coś knuje. Pewnego dnia po prostu zapytałam wprost “Kupiłeś już i w domu leży, czy dopiero planujesz?”. “Nie”, odparł jak gdyby nigdy nic “Jeszcze nie przyszło”. Nawet nie byłam zdziwiona. Kilka dni później dostałam do łapek zielone pudełeczko z przykazaniem “Zagraj. Spodoba Ci się”. I zagrałam, po czym przepadłam na dwa dni.
“Proffesor Layton and the Curious Village”, bo tak dokładnie nazywa się gra na DSa, którą (między innymi) zachwalał mi Luby, w dużej mierze polega na rozwiązywaniu zagadek. Wcielamy się w niej w tytułowego profesora oraz jego asystenta Luke’a. W tej konkretnej odsłonie naszym głównym celem jest odkrycie tajemnicy fortuny zmarłego barona Augustusa Reinholda. Przybywamy więc do miasteczka, w którym znajduje się posiadłość krezusa, a tam tajemnica goni tajemnicę, a zagadka zagadkę, a my musimy je wszystkie rozwiązać.
Profesor Layton i Luke.
Fabuła gry jest niemal pretekstowa i choć pełna klimatycznych smaczków, to jednak ogranicza się w zasadzie skakania od szarady do szarady. Włóczymy się po wszelkich zakamarkach danej lokacji i szukamy w niej ukrytych mniej lub bardziej łamigłówek, których rozwiązanie pomoże nam pchnąć fabułę do przodu. Niby nic, a jednak wciąga. Zasada “jeszcze jedna i idę spać” działa do momentu, w którym zaspany umysł odmawia logicznego myślenia, a sfrustrowany gracz irytuje się z powodu braku rozwiązania. A przynajmniej ja się denerwowałam, bo strasznie ambitnie do tego podeszłam. Rozwiązywałam do oporu, aż doszłam do momentu, w którym ilość zagadek zaczęła mnie drażnić i chciałam w końcu poznać zakończenie fabuły. Ale to moja wina. Zamiast dawkować sobie łamigłówki po trochu, ugryzłam ich za dużo na raz. Niemniej bawiłam się dobrze.
Ta konkretna gra ma dla nas około 130 różnych zagadek, choć opartych na kilku powtarzających się schematach np.: która z postaci mówi prawdę, nietuzinkowo ukryte grafiki na obrazku, przelewanie naczyń, szachy, karty czy zadania matematyczne. Wszystkie mniej lub bardziej skomplikowane, choć niektóre z zaskakująco banalnymi odpowiedziami. Całość zmusza nas do logicznego, a niekiedy bardzo abstrakcyjnego i nietuzinkowego myślenia jak chociażby w przypadku zagadki z przejechanym psem (spokojnie, to tylko brzmi tak krypnie, a chodzi o zwykłe przekładanie zapałek). O łamigłówkach możemy powiedzieć wiele: wciągają, ciekawią, irytują, niekiedy wkurzają, ale na pewno się nie nudzą. Choć część jest opartych na podobnym mechanizmie, to jednak każda jest wyjątkowa i niepowtarzalna. A dlaczego niektóre puzzle przyprawiają o nerwa? Ponieważ gra nie zawsze uznaje niemniej twórcze, a poprawne odpowiedzi, jak chociażby w zagadce z rysowaniem kwadratów, kiedy przy pomocy ośmiu linii potrafiłam stworzyć trzy figury. Ale to są już drobiazgi.
Zagadki potrafią się przypomnieć w zupełnie niezwykłych sytuacjach.
Z kwestii technicznych: odpowiedzi na pytania udziela się wpisując, zaznaczając lub rysując czy przestawiając odpowiednie kształty na dotykowym ekranie Nintendo DS przy pomocy dołączonego do zestawu rysika. Mnie dodatkowo towarzyszył plik kartek papieru i długopis, ponieważ niektóre zadania matematyczne rozwiązywałam z rozmachem jaki mogłaby pomieścić szkolna tablica. Ale akurat zawsze tak miałam. Ponadto nie jesteśmy pozostawieni sami sobie w tym rebusowym gąszczu. Do każdej zagadki możemy sobie “wykupić” trzy mniej lub bardziej pomocne podpowiedzi. Piszę tak ponieważ dość często się zdarza, że pierwsze dwie są nieraz strasznie oczywiste i stanowią główny trop, na który jesteśmy w stanie wpaść w poszukiwaniu rozwiązania. Dopiero trzecia stanowi prawdziwą pomoc (choć i to nie zawsze). Podpowiedzi “nabywamy” za zdobyte w trakcie gry monety, podobnie jak łamigłówki, poukrywane w różnych miejscach w miasteczku.
Oboje z Lubym zauważyliśmy, że pewną kwestią problematyczną może być język zagadek. Angielski nie stanowił dla nas przeszkody nie do przeskoczenia, aczkolwiek w niektórych rebusach ciężko było zrozumieć niuanse i nasze tłumaczenia okazywały się błędne. Tak jak odpowiedzi, które w nich padały. Niemniej takie kłopoty pojawiły się przy dwóch czy trzech łamigłówkach, co przy pozostałej setce stanowi naprawdę jedynie drobną niedogodność.
Na uznanie zasługuje też strona graficzna gry. Choć w większości mamy do czynienia ze statecznymi kadrami, na których pojawiają się naprawdę drobne animacje, to jednak na zakończenie każdego rozdziału dostajemy dłuższe filmiki. I one są po prostu piękne. Jeśli kojarzycie animowane przygody Różowej Pantery czy Tin Tina możecie sobie mniej więcej wyobrazić styl w jakim zostały stworzone. A ponieważ obrazują one głównie sceny gęstej akcji i pościgów, to oglądałam je z niemałym zainteresowaniem i nieraz żałowałam, że z całą przygodną nie mogę się zapoznać w ten sposób.
Fragment cudnie zanimowanej scenki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz