Wiecie aż za dobrze, że nie lubię się bać. Co zatem mnie skłoniło do sięgnięcia po Nawiedzony Dom na Wzgórzu Shirley Jackson? Zakładam, że wpływ miała na to zwykła, ludzka przekora i chęć stawiania czoła lękom. Choć pewnie zadziałały także informacja na okładce, iż książka ta stanowiła inspirację dla serialu produkcji Netflix. Podejrzewałam, że historia nie może być kiepska, skoro ktoś postanowił zrobić z niej scenariusz a „najsłynniejsza powieść o nawiedzonym domu” mogła okazać się dość przyjemnym dreszczowcem. Dobrze, przyznaję, złapałam się jak głupia na dość proste chwyty marketingowe, ale każdy z nas miewa chwile słabości. Poza tym nic nie zapowiadało tego, na co natrafiłam w trakcie czytania.
Fabuła okazała się banalnie prosta, więc trzeba było liczyć na klimat. Doktor John Montague zapragnął w naukowy udowodnić istnienie zjawisk paranormalnych, dlatego postanowił wynająć od rodziny Luke’a Sandersona dom, w którym nikt długo miejsca zagrzać nie potrafił. Żeby uwiarygodnić swoje wyniki badań, ściągnął do niego dwie kobiety, mające pełnić funkcję jego asystentek - Theodorę i Eleanor - które to już miały w swoim życiu styczność ze zjawiskami parapsychicznymi. W wyznaczonym dniu wszyscy zjawiają się w Domu na Wzgórzu – jak nazywa się ta niemal opuszczona willa – i już od pierwszych chwil budynek robi na nich przerażające wrażenie. Sytuacji nie poprawiają stróż – pan Dudley – usilnie zabiegający o to, by nikt nie dostał się na posesje, oraz jego żona – tamtejsza gospodyni – raz po raz powtarzająca, że ona na noc w budynku nie zostaje i nikomu tego nie radzi, ponieważ nikt nie usłyszy krzyku domowników. Nie ma to jak ciepłe przyjęcie na dobry początek współpracy.
Musicie przyznać, że historia, choć prosta, miała podstawy by być ciekawą. Badania próbujące opisać "nawiedzenie" mogły się okazać naprawdę interesujące, jeśli dołożyć by do niego niezadowolenie ektoplazmowych lokatorów. Co poszło nie tak? Trudno mi jednoznacznie określić. Mam wrażenie, że złożyło się na to kilka różnych elementów, w których na pierwszy plan wybijały się dialogi. W trakcie czytania miałam wrażenie, iż były okrutnie niepoważne. Więcej w nich było dziecinnego przekomarzania się niż rzeczywistych rozmów czy zwykłej wymiany informacji, nie wspominając o badaniach, które przecież cała czwórka miała prowadzić. Potrafię sobie wytłumaczyć, że mogło to być związane z wpływem Domu, ale dlaczego wszystkim i to tak od razu padło na rozsądek? Nie wiem.
Ponadto trudno mi było zrozumieć, co sprawiało, że to miejsce uważano za szczególnie nawiedzone.
Sam budynek miał odpowiednio przykrą historię. Oczywiście kilka osób w nim umarło, ze dwie nie miały szczególnie szczęśliwego życia, ale nie było to nic dziwnego w przypadku domu z odpowiednio długim stażem. Czy dworek Sopliców stał się miejscem nawiedzonym tylko dlatego, ze zmarli w nim rodzice Tadeusza? A zamek Horeszków z nie mniej tragiczną przeszłością? Fakt, Dom na Wzgórzu został zbudowany w dość szczególny sposób, ale jego opisy w żaden sposób nie budowały napięcia czy nie tłumaczyły, czego powinniśmy się bać. Wydawał mi się co najwyżej ekscentryczny. Jakąkolwiek „chwilę grozy” przeżyłam w momencie gdy przeczytałam, że Dom na Wzgórzu nazywa się tak dlatego, iż został wybudowany w dolinie, będąc otoczonym przez wzgórza. Tak, nie mylicie się. Właśnie w ten „zgrabny” sposób przetłumaczono oryginalną nazwę dworzyszcza (z ang. Hill House). Przez chwilę zastanowiło mnie, jaki redaktor to przepuścił, więc spojrzałam na pierwsze strony w poszukiwaniu nazwiska i ze zdziwieniem odkryłam, że nikt redakcji nie przeprowadził (pamiętajcie moi drodzy, że korekta to nie to samo co redakcja). I właśnie wtedy po moich plecach przebiegł dreszcz niepokoju, a usta wyszeptały zdruzgotane „o borze szumiący, tylko nie to”. Choć tym samym wiele rzeczy stało się bardziej zrozumiałych (między innymi wspomniane wcześniej kulejące dialogi).
Bohaterowie Nawiedzonego Domu na Wzgórzu są tak bardzo płascy, że już chyba bardziej się nie da. Doktor Montague w rozmowach wychodzi na poczciwego wujaszka, który zaprosił dzieciaki do siebie na wieś. Jego „naukowe” podejście do tajemnicy budynku opiera się na notowaniu wrażeń i wykonywaniu pomiarów w „punkcie zimna” w pokoju dziecinnym. Amerykańskie wydanie powieści pochodzi z 1959 roku, więc nie spodziewałabym się iPhone’ów, laptopów i bezprzewodowego Internetu, ale centymetr i termometr to chyba trochę za mało. Głupi noktowizor został wynaleziony w 1926 r., o aparacie fotograficznym nawet nie wspominam. Trochę trudno mi określić czas, w jakim dzieje się akcja książki, ale skoro mają już samochody, a kobiety spokojnie mogą kupić w sklepach dżinsy, to nie może być on zbyt odległy od roku wydania. Podążając tym tropem czytelnik naprawdę może się zdziwić, czemu doktor nie został wyposażony w nieco bardziej przydatny sprzęt, co może świadczyć o zupełnym braku profesjonalnego podejścia. Pozostała trójka bohaterów wcale nie ma się lepiej. Luke został nam przedstawiony jako leniwy bawidamek, ale przez całą książkę nikogo nie podrywa. A jeśli nawet doszukałabym się w fabule jednego fragmentu, który można by nazwać zaczątkiem romansu, to dzieje się to tak nieudolnie, iż trudno uwierzyć, żeby to na kogoś zadziałało. O Theodorze natomiast dowiadujemy się tylko tyle, iż jest artystką z niewielkim profetycznym talentem, przynajmniej jeśli chodzi o „odkrycie” jaką kartę trzyma badacz przed nią. Motyw naprawdę fajny, tylko w żaden sposób nie wykorzystany. Wiemy też, że lubi być w centrum uwagi, ale mówi nam to Eleanora, ponieważ jest jedyną bohaterką, której przemyślenia w ogóle poznamy. Nie przedstawiono nam nawet jednej sytuacji, mogącej świadczyć o takim, a nie innym zachowaniu dziewczyny. Zamiast tego jesteśmy niemal łopatologicznie informowani, że tak jest i już. Najbardziej interesującą postacią wydaje się być wspomniana już przeze mnie Eleanora, ponieważ ma jakąś przeszłość, jakąś tajemnicę i przez większość fabuły śledzimy urywki jej przemyśleń, nieraz zupełnie wyrwane z kontekstu. Aczkolwiek jak na osobę, która dosłownie nienawidzi swojej rodziny, jest całkiem sympatyczną osobą. Ale dlaczego to właśnie ona jest najbardziej podatna na wpływy Domu i dlaczego to o nią właśnie chodzi hmmm duchom(?), tego niestety się nie dowiemy.
Przez blisko pół książki fabuła jest bardzo sielankowa. Bohaterowie siedzą sobie przy kominku, jedzą genialne posiłki, planują pikniki, rozmawiają, śmieją się, grają w szachy. Może to być reakcja obronna na stres związany z ciągłym poczuciem zagrożenia, ale ja jako czytelnik (dodajmy, że z bujną wyobraźnią i zazwyczaj bardzo zestrachany), w ogóle nie czułam tego lęku. Przez znaczną część akcji jedyną manifestacją działań nadprzyrodzonych są zamykające się drzwi, ale też nie nagle, na oczach bohaterów, tylko tak jakoś po pewnym czasie. Bohaterowie wchodzili do pokoju i nagle stwierdzali, że przecież miał zostać otwarty, a był zamknięty i tyle. W sumie mieli je przybić gwoździami, by się upewnić, iż nie zostały zatrzaśnięte przez pedantyczną gospodynię, ale pomysł jakoś gubi się w ich braku działania. W momencie gdy naprawdę zaczęło być niepokojąco, ja powinnam obgryzać paznokcie z przejęcia, a nie chcieć żeby Dom wchłonął Eleanor, ponieważ byłoby to dla niej szczęśliwe zakończenie.
Nie rozumiem też wprowadzenia pod sam koniec książki dwóch dodatkowych postaci, które absolutnie nic nie wniosły do fabuły, poza tym, że okazały się piekielnie irytujące. Mówię to o żonie dra Montague’a i o jej przyjacielu Arthurze. Ich pojawienie się nawet na milimetr nie przybliża nas do wyjaśnieniu tajemnicy Domu, a jedynie wkurzała przez nieznośny sposób bycia i koszmarny manieryzm. Aczkolwiek stanowiło złamanie sielankowości pobytu badaczy. Jednak brak tej dwójki, w żaden sposób nie zmieniłby finału, a sama powieść wiele by przez to nie straciła. Jakby tego było mało kilka wątków zostało wprowadzonych bez żadnego przemyślenia, czy fabularnego rozeznania. Nagle dowiadujemy się, że Eleanor chce, żeby Luke ją poderwał, ale Theodora jest o to zazdrosna, bo lubi być w centrum uwagi. Potem ni z tego ni z owego, Eleanor oświadcza, że chce po wszystkim zamieszkać z Theodorą ponieważ… Nie wiem. Bo chce i tyle. Aż tu nagle Theodora i Luke zaczynają obgadywać Eleanor, a ta błądzi nad rzeką i trafia na nadprzyrodzony piknik nad rzeką, który jest tak uroczy i sielankowy, że ją to wystrasza… I w tym momencie przestałam ogarniać, co w zasadzie dzieje się w tej książce.
Bohaterów jest czterech, ale opiszemy tylko trzech, bo o Theodorze nie da się nic powiedzieć. Takie prawdziwe :P
Chciałabym powiedzieć, że historia ta po 60 latach od oryginalnego wydania bardzo brzydko się zestarzała. Dziś nikogo już nie przerażają zimne miejsca i zamykające się drzwi, a swoiste opętanie jakiemu podlega Eleanor wydaje się być dla niej zbawienne. Tekst nie trzyma napięcia, nie buduje go, nie wprowadza powiewu grozy, a śmieszkowate dialogi wcale w tym nie pomagają. Choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ich pewna dziecinność jest wynikiem tłumaczeniowych, nadmiernych uproszczeń, ale tu musiałabym się skonsultować. Tym samym, zamiast się bać czy przejąć bohaterami, zwyczajnie sobie z nich żartowałam, bawiąc się przy tym całkiem nieźle. Muszę więc przyznać, że rozrywkę miałam przednią, przynajmniej do momentu, kiedy nie zaczęłam się irytować. Aczkolwiek Nawiedzony Dom na Wzgórzu całkiem nieźle spełnił swoją funkcje marketingową, ponieważ teraz nie mogę przestać się zastanawiać, czy serial odda ten niedorzeczny klimat utworu, czy raczej mocno uwspółcześni historię, szczodrze oblewając fabułę krwią. Może i w tym wypadku się skuszę? Zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz