Wchodząc do księgarni czy antykwariatu i wybierając sobie książkę, nie zdajemy sobie sprawy, że za jej wydaniem kryje się nieustająca walka, najpierw pisarza o uwagę wydawcy, a następnie ich obu o zainteresowanie czytelnika. Żyjemy w czasach, kiedy każdy może publikować swoje wypociny, czy to w internecie czy w druku (oczywiście posiadając odpowiedni kapitał), ale zostanie pisarzem z prawdziwego zdarzenia jest już domeną nielicznych. Bardzo często ludziom się wydaje, iż to nic trudnego, stworzyć powieść. Siada się i pisze. Niestety to takie proste nie jest. Nie ma co porównywać tego z pracą na budowie, w kopalni czy na polu, ale zarabianie na twórczości literackiej do lekkiego chleba nie należy. Oprócz umiejętności ciekawego pisania, co samo w sobie do łatwych nie należy, trzeba być też niezwykle pomysłowym. Współczesny czytelnik, dzięki globalnej sieci, czytał i widział już wszystko, więc stworzenie czegoś, co go zaskoczy jest nie lada wyzwaniem. Jakby tego było mało, bez olbrzymiej marketingowej roboty się nie obędzie. Wieść o najnowszej publikacji musi dotrzeć do jak największego grona odbiorców i to na tyle interesująco, by zapamiętali nazwisko autora. W świecie powszechnej elektronizacji i jak najkrótszych treści oblepionych jak największą ilością zdjęć, jest to zarówno dla pisarzy jak i wydawców, trudny bój o przetrwanie, walka o każdego, nawet pojedynczego czytelnika.
Pisarze imają się naprawdę różnych rzeczy, żeby ich zawód nie stał się wymarłym i wciąż prezentował wysoki poziom kultury. Co prawda nie wszyscy i nie zawsze, ale każdy jakoś chce przetrwać
Żółtodzioby w akcji
Mało kto, tak naprawdę zdaje sobie sprawę, jak trudno wydać coś drukiem, szczególnie gdy chce się to zrobić pierwszy raz. Składają się na to dni, miesiące a niekiedy i lata poświęcone na napisanie tekstu. Drugie tyle trzeba przeznaczyć na skreślenia i wprowadzanie poprawek. Początkujący pisarz jest jak harcerz w puszczy amazońskiej, niby coś tam wie o przetrwaniu, ale rzeczywistość szybko weryfikuje te umiejętności. Historia, mająca być przepustką do sławy przechodzi bez echa. Wydawcy milczą. Nic dziwnego skoro codziennie dostają dziesiątki takich opowieści, z których znaczna część stanowi "przepisane" bestsellery z nieco pozmienianymi postaciami. Już po pobieżnym przejrzeniu kilku stron czegoś takiego, rwą sobie włosy z głowy nad zmarnowanym czasem, a resztę oddają na makulaturę nawet bez rzucenia okiem. Jakby nie było są tylko ludźmi, starającymi się przetrwać, w związku z tym do swoistej symbiozy wybierają tylko właściwych pisarzy. Więc milczą. Z resztą nie tylko oni. Kolejne konkursy nie przynoszą oczekiwanych rezultatów, a redakcje gazet zawarli zmowę milczenia z wydawcami. Cisza jednak nie jest taka zła, gdyż pozostawia nadzieję. Gorzej jest, gdy odpowiedź przychodzi i to nie do końca taka, jakiej się spodziewaliśmy. Literaturą zajmują się ludzie wykształceni, potrafiący w bardzo elegancki, ale niezwykle barwny sposób opisać jak bardzo historia ta jest beznadziejna. Są niczym sępy krążące nad wyczerpaną zwierzyną, zwiastujące jej rychły koniec. Wielu początkujących pisarzy właśnie na tym kończy, rozbijając się o rafy nieprzychylnych recenzji. Jednak wysoki stopień trudności gwarantuje, że przetrwają tylko ci najbardziej wytrwali. Pisarze z powołania, którym nie straszne omeny śmierci i skaliste klify wydawniczych wybrzeży. Ludzie naprawdę kochający to co robią i doradzający się z ognia krytyki silniejsi, niczym mityczne feniksy powstające z popiołów.
W tym momencie nasuwa się jedno pytanie: skoro publikacja jest tak trudna, to jakim cudem na księgarnianych półkach można znaleźć książki, zupełnie na to nie zasługujące? Wyżej opisana metoda jet drogą krętą i niezwykle stromą, drogą uporu, wyrzeczeń, łez i porażek, która kiedyś MOŻE zaprowadzi pisarza na szczyt. Jednak jak to czasem w różnego rodzaju bajkach i przypowieściach bywa, jest i łatwiejsza taktyka. Zastosowanie swoistego dopingu wydawniczego. Są to tak zwane "znajomości" i "pieniądze" (ewentualnie chwilowy niedowład umysłowy wydawcy, ale to się rzadko zdarza). Na pewne rzeczy nic się nie poradzi. Zwyczajna proza życia.
Każdy musi sobie jakoś radzić. Nie zależnie od miejsca i okoliczności.
Być jak Bear Grylls
W każdym miejscu da się przetrwać, jeśli się tylko wie jak, nie zależnie od tego, czy to środek pustyni, tropikalny las czy lodowe ostępy Antarktydy. Tak też można się wybić i utrzymać na rynku wydawniczym. Jest to jednak zawiązane z olbrzymim nakładem pracy. Andrzej Pilipiuk, na ten przykład, zamyka się w swoim gabinecie na bite osiem godzin dnia roboczego i pisze. Tym sposobem jest w stanie wypuszczać na świat nową książkę raz do roku (pamiętam taki czas, kiedy w ciągu 12 miesięcy ukazały się aż trzy!). Do tego dochodzą spotkania autorskie, prelekcje na konwentach, wywiady i odpisywanie na niezliczone maile od fanów (pan Andrzej odpisuje, ja jako Mróz odczułam to na własnej skórze). Oczywiście można stwierdzić, że to czysta przyjemność dla pisarza, ale czy próbował ktoś przez osiem godzin siedzieć przy biurku i nieustannie pisać? Szukać pomysłów? Wymyślać fabuły? W liceum tworzenie przez 90 minut wypracowania na polskim było męczące. Trzygodzinne egzaminy pisemne na studiach wręcz wyczerpują człowieka. A osiem dzień w dzień? Jakby tego było mało trzeba jeszcze znaleźć czas dla rodziny, wydawcy i fanów. Jak tam wnioski?
Wybitnym zmysłem przetrwania wykazuje się Jakub Ćwiek - ojciec niepokornego Kłamcy. To prawdziwy człowiek orkiestra, który jest nie tylko powieściopisarzem, ale i dziennikarzem i felietonistą, a także twórcą bajek dla dzieci. W zeszłym roku przeszedł sam siebie, organizując Rock & Read Festival. Wzorując się na tournée wielkich zespołów, w ciągu 21 dni odwiedził 20 miast i dobył 30 spotkań, by szerzyć dobrą nowinę czytelniczą, przy dźwiękach hitów AC/DC czy Rolling Stones. Kilkanaście osób przez trzy tygodnie było zamkniętych na małej przestrzeni autokaru i w trakcie każdego zjazdu dawało z siebie dwieście procent normy. Po czymś takim spałabym pewnie nieprzerwanie przez miesiąc, tak byłabym wyczerpana. Jednak dzięki temu dotarł do całej masy ludzi. Ćwiek nie jest uważany za wybitnego pisarza, ale jest w tym na tyle dobry by zaciekawić czytelnika i tak niesamowicie sympatycznym człowiekiem by bibliofil już przy nim został.
Żeby zostać pisarzem, trzeba być trochę szurniętym, ale żeby żyć z pisarstwa, trzeba mieć w sobie coś Bear'a Gryllsa
Ostatnio Ćwiek wkroczył na rynek gier karcianych. Jego "Kłamcianka" ukazała się wraz z nowym tomem "Kłamcy". Wszyscy spodziewali się, że to już koniec przygód Lokiego wśród aniołów, a tu taka niespodzianka. Znów mamy powrót do systemu opowiadań znanego z pierwszych dwóch tomów. Akcja rozgrywa się właśnie gdzieś pomiędzy drugą, a trzecią książką. Takie swoiste dwa i pół, jak to autor nazwał. Same historie, moim zdaniem, reprezentują bardzo różny poziom. "Handlarza snów" nie zrozumiałam, mimo dwukrotnego przeczytania. Widać nie znam tego kawałka popkultury, do którego nawiązuje. "Swat" wcale mi się nie spodobał. Uważam, iż akurat tę opowieść można było zakończyć bardziej z humorem niż... tak jak się skończyła. Chociaż mój nieco zgorzkniały i sarkastyczno-ironiczny współlokator (cześć B'lar) był zachwycony. Za to tytułowa "Machinomachia" to udany powrót nordyckiego boga, w stary, dobrym stylu i z rozmachem.
W "Kłamciankę" nie dane mi było jeszcze zagrać (sesja, te sprawy), ale tyle co zdążyłam zauważyć to fakt, że ma bardzo klimatyczne karty z bohaterami znanymi z tomów o Lokim oraz odpowiednio dobranymi umiejętnościami, co na pewno przypadnie do gustu miłośnikom cyklu. Ponad to dużą zaletą jest cena. Za około trzydzieści pięć złotych dostajemy zestaw książka + gra, co biorąc pod uwagę, iż na samą karciankę tego typu trzeba wydać czterdzieści złotych, stanowi stosunkowo małą kwotę.
Wybaczcie przemycenie recenzji, ale dzięki temu może więcej osób ją przeczyta :P
Przetrwać, ale za jaką cenę?
Udało się. Żółtodziób przeżył i jest teraz kimś ważnym w wydawniczej dżungli. Jego nazwisko znaczy więcej niż na początku, a to już coś. Niestety, każdy kto spocznie na laurach i zacznie odcinać kupony od dotychczasowego dorobku, może stać się niewolnikiem swojego zombie-bohatera - postaci, którą uśmiercił, ale musiał wskrzesić ze względu na jej popularność. Najbardziej standardowym przykładem jest sir Arthur Conan Doyle. Gdy miał on już serdecznie dość Sherlocka, po prostu "zabił go" w epickim pojedynku z Jamesem Moriarty. Sprzeciw fanów był jednak tak wielki, że nie pozostawało mu nic innego jak "wskrzeszenie" słynnego detektywa. Swego czasu w brytyjskim "The Times" ukazała się nawet karykatura przedstawiająca Conan Doyla więzionego przez Holmesa. W podobnej sytuacji znajduje się obecnie J. K. Rowling, która choćby chciała przestać, musi wciąż rozwijać uniwersum Harry'ego Pottera. Fakt, że zarabia na tym całkiem nieźle nie umniejsza tego, iż może się czuć literacko niedoceniona. Posunęła się nawet do próby wydania czegoś pod pseudonimem, aby dowiedzieć się, co czytelnicy myślą o jej twórczości nie wiedząc, że to napisała "ta Rowling". Niestety sztuka ta nie udała się.
Na naszym rodzimym rynku do tej samej grupy możemy zaliczyć Andrzeja Sapkowskiego. Ja jako Mróz pamiętam jedno spotkanie z tym znanym autorem, na które to biegłam z wypiekami na twarz, będąc jeszcze młodym, naiwnym Mrozikiem w klasie maturalnej. Wówczas szacowny AS zapierał się rękami i nogami, zaklinał na wszystko co mu przyszło do głowy, że nie wróci do historii wiedźmina, syna wiedźmina, czy kogokolwiek z tego świata. Widać zbliża się apokalipsa, a piekło zamarza, gdyż premiery czego mogliśmy jeszcze nie tak dawno być świadkami? Oczywiście "Sezonu burz", który jest niczym innym jak opisem przygód Geralta z Rivii <głębokie westchnięcie>. Czy i tu wpływ mieli wierni czytelnicy? Zapewne też, choć moim skromnym zdaniem było to bardziej podyktowane literackim "być albo nie być" pana Andrzeja. Jego ostatnia książka - "Żmija" - nie spotkała się ze zbyt ciepłym przyjęciem. Chociaż tu może chodzi o coś więcej. Wrócę jeszcze na chwilę do wcześniej wspomnianego spotkania. Pamiętam te tłumy ludzi, które zjawiły się spijać słowa z ust mistrza i ten niesmak, jaki poczułam, gdy udało mi się zdobyć autograf na swoim egzemplarzu "Ostatniego życzenia". Głęboko w sercu wyryły mi się niechęć i lekceważenie z jakimi odpowiadał na pytania. Całą swoją postawą pokazywał jak bardzo chciałby być gdzie indziej. Od tamtej pory raczej unikam spotkań ze swoimi ulubionymi pisarzami, bojąc się, że złamią mi serce.
Na naszym rodzimym rynku do tej samej grupy możemy zaliczyć Andrzeja Sapkowskiego. Ja jako Mróz pamiętam jedno spotkanie z tym znanym autorem, na które to biegłam z wypiekami na twarz, będąc jeszcze młodym, naiwnym Mrozikiem w klasie maturalnej. Wówczas szacowny AS zapierał się rękami i nogami, zaklinał na wszystko co mu przyszło do głowy, że nie wróci do historii wiedźmina, syna wiedźmina, czy kogokolwiek z tego świata. Widać zbliża się apokalipsa, a piekło zamarza, gdyż premiery czego mogliśmy jeszcze nie tak dawno być świadkami? Oczywiście "Sezonu burz", który jest niczym innym jak opisem przygód Geralta z Rivii <głębokie westchnięcie>. Czy i tu wpływ mieli wierni czytelnicy? Zapewne też, choć moim skromnym zdaniem było to bardziej podyktowane literackim "być albo nie być" pana Andrzeja. Jego ostatnia książka - "Żmija" - nie spotkała się ze zbyt ciepłym przyjęciem. Chociaż tu może chodzi o coś więcej. Wrócę jeszcze na chwilę do wcześniej wspomnianego spotkania. Pamiętam te tłumy ludzi, które zjawiły się spijać słowa z ust mistrza i ten niesmak, jaki poczułam, gdy udało mi się zdobyć autograf na swoim egzemplarzu "Ostatniego życzenia". Głęboko w sercu wyryły mi się niechęć i lekceważenie z jakimi odpowiadał na pytania. Całą swoją postawą pokazywał jak bardzo chciałby być gdzie indziej. Od tamtej pory raczej unikam spotkań ze swoimi ulubionymi pisarzami, bojąc się, że złamią mi serce.
Ciekawe ilu pisarzy czuje się tak zniewolonych, przez postacie, które stworzyli.
Przemyślenia starego szamana
Nie da się ukryć, że w dzisiejszych czasach pisarz musi być człowiekiem wszechstronnym, a przede wszystkim przebojowym. Jego nazwisko powinno się pojawiać na różnych wydarzeniach związanych ze środowiskiem twórców. Istnienie w sieci jest w dzisiejszych czasach wręcz jego obowiązkiem, niezależnie od tego czy to w formie bloga, komentarzy na forach czy artykułów do zinów internetowych. Jest to zadanie ciężkie i nie da się mu sprostać w pojedynkę. Dlatego warto słuchać redaktorów, wydawców, polonistów, którzy przecież się na tym znają i zjedli zęby na literaturze, a także dobrych przyjaciół, którzy bez owijania w bawełnę powiedzą "weź to popraw". Przede wszystkim jednak, nie wolno zapominać o czytelnikach, gdyż to tak naprawdę od nich zależy, czy autor przetrwa w wydawniczej dżungli.
**********
A tak na marginesie
Wiem, że znowu wpis jest długi, ale to i temat, który spędza mi sen z powiek od lat. Ja jako Mróz zwykle mam dużo do powiedzenia, ale nie zawsze ma kto tego słuchać, a tak mogę mieć nadzieję, że przynajmniej ktoś to przeczyta. Nie wiem czy to jakiś bug, ale zauważyłam, iż od jakiegoś czasu, pierwsze trzy-cztery wyświetlenia moich nowych wpisów, pokazują się pokazują się zawsze w USA. W każdym razie jeśli to moi fani to chciałabym im za to serdecznie podziękować, gdyż jest to niezwykle motywujące. Jakby ktoś specjalnie siedział i czekał na to, aż coś wrzucę. Dziękuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz