Nie pamiętam kiedy pierwszy raz zetknęłam się z nazwiskiem Beksiński. Jeśli miałabym obstawiać, wybrałabym gimnazjum, kiedy to dzięki pani L., moja wiedza zarówno plastyczna jak i muzyczna była najobszerniejsza. Jednak pierwsze wrażenia dotyczące obrazów Beksińskiego, związane są z przeglądaniem reprodukcji na jakiejś stronie internetowej. Przez bardzo długi czas nic tak naprawdę nie wiedziałam o artyście, a strzępy informacji jakie posiadałam, mieszały mi dokonania ojca i syna. Na szczęście moja nieoceniona Baiken nie pozwoliła mi długo żyć w niewiedzy. W trakcie jednego z naszych licznych wypadów na piwo, gorąco poleciła mi książkę Magdaleny Grzebałkowskiej "Beksińscy. Portret podwójny", której to wręcz nie mogła się nachwalić. Tytuł zagościł w mojej pamięci, ale jak to zwykle bywa podczas spotkań z alkoholem, został zepchnięty na bok przez rzeczy bardziej ujmujące. Tak naprawdę czekał tylko na właściwy moment, na chwilę, w której mogłabym najpełniej docenić treść jaką ze sobą niósł. Czas taki nadszedł szybciej niż mogłabym się spodziewać.
Rodzina Beksińskich. Od lewej Tomek, Zofia i Zdzisław. Pozwoliłam sobie sparafrazować tytuł książki, ze względu właśnie na osobę Zofii Beksińskiej - wyjątkowej kobiety, bez której, obaj mężczyźni jej życia, nie osiągnęli by tego wszystkiego.
Zazwyczaj nie czytam biografii, głównie ze względu na obawę przekłamań jakich może dopuścić się autor lub próby narzucenia własnego zdania, wymuszenia konkretnej opinii o danym człowieku. Prawdopodobnie zbyt mało ich przeczytałam, by móc wydać dostatecznie obiektywny osąd, nie mniej jednak, ta konkretna książka bardzo mnie zaskoczyła. Nie chodzi tylko o to, jak niezwykle przyjemnie ją się czytało i jak mocno styl autorki wpłyną na odbiór całości. Znam powieści "rozrywkowe", będące dużo mniej ciekawymi w przyjęciu niż to, co zaprezentowała nam pani Grzebałkowska. Przede wszystkim należy docenić jak olbrzymią i niezwykle rzetelną pracę wykonała, kontaktując się i przekonując do rozmowy każdego, kto tylko mógł znać Beksińskich. Można by uważać, iż robotę miała ułatwioną dzięki samemu Zdzisławowi, który uwielbiał rejestrować życie swojej rodziny, pomijając już to, że każdy z jej członków pisywał do przyjaciół obszerne listy, pozwalające wręcz wejść do głowy ich autora. No cóż, moim zdaniem nie było to takie łatwe, jak może się wydawać. Tym, co naprawdę mnie ujęło, była bezstronność biografistki. Powstrzymała się od wyrażania własnych opinii, pozwalając czytelnikowi na przemyślenie swojej książki i wyrobienie sobie własnego zdania na temat ludzi, o których pisała
... ponieważ są książki, które zwyczajnie trzeba przeczytać
Prace Zdzisława Beksińskiego napawają mnie jako Mroza, dużym niepokojem. Nie są to dzieła, do powieszenia w domu nad kominkiem, jednak posiadają niesamowity warsztat artystyczny i hipnotyczną moc, której nie sposób się oprzeć, przez co człowiek pragnąc odwrócić wzrok, mimo wszystko usilnie wpatruje się w nie. Jeśli natomiast spojrzymy na samego autora, widzimy sympatycznego człowieka, którego nie podejrzewalibyśmy o tak mroczne i niekiedy dość perwersyjne wizje. Z zewnątrz nie widać nic, co by wskazywało na takie zapędy. Nie chcę zdradzać, czego dowiedziałam się z książki, ale uważam, że gdyby w dorwał go jakiś psycholog, miałby używanie, jednak wówczas nie mielibyśmy takiego artysty.
Mimo, że większość jego prac mnie zwyczajnie przeraża, nie znaczy, iż nie istnieje taka, która by mi się nie podobała.
O twórczość Tomka Beksińskiego, wiem niewiele więcej niż to, czego dowiedziałam się z książki. Zwyczajnie byłam zbyt młoda, by w okresie jego świetności zasłuchiwać się w jego audycjach. Zbyt młoda na "psychofankę", zadurzoną w wizji mrocznego księcia. Czytając o nim, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ominęło mnie coś ważnego, coś co raz na zawsze ukształtowałoby mój gust muzyczny i pozwoliłoby na zatopienie się w cudownych niuansach językowych, przekazując niemal nieprzetłumaczalny humor. Jego audycje i artykuły, prawie natychmiast po przeczytaniu o nim, stały się bezwzględną pozycją do nadrobienia.
Tomek był bez wątpienia człowiekiem wielu miłości i wielu pasji, jednak nie potrafił być tak do końca szczęśliwy...
Kobiety w rodzinie Beksińskich są zazwyczaj pomijane, stanowią tło dla swoich mężczyzn. Jednak w tym, co Zdzisław robił po śmierci swojej żony, dopatruję się chęci jej upamiętnienia, dlatego też ja nie mogłabym jej pominąć. Czytając o niej wręcz czułam jak było jej trudno u boku dwóch niezwykłych mężczyzn, lecz oni mogli rozwijać się tylko dlatego, że ona usunęła w cień swoje potrzeby. Nie miałam wrażenia, żeby była nieszczęśliwa, choć postronny obserwator mógłby dojść do takiego wniosku. Moim zdaniem jej szczęście było nierozerwalnie splecione z ich dobrem, dlatego robiła dla nich wszystko, co tylko mogła. To głównie dzięki niej mogliśmy podziwiać prace obu Beksińskich.
Zawsze pomocna, na zdjęciach uśmiechnięta, nieoceniona Zofia Beksińska z rodziną.
Trudno mi było zdecydować się, jak dzisiejszy post miał wyglądać. Nie chciałam opowiadać tego, co dowiedziałam się o Beksińskich z przeczytanej przeze mnie książki, dlatego postanowiłam podzielić się z Wami moimi spostrzeżeniami i zachęcić do zapoznania się z nią. Jest niezwykle dokładna, ale też nie przekracza pewnych granic natury osobistej. Nie wywleka brudów, nie szuka sensacji. Jest chłodno obiektywna i to mi się podoba. Jeśli Was przekonałam, zapraszam do lektury i dzielenia się swoimi przemyśleniami, na temat tego, co Wy odkryliście w umyśle szalonego mistrza.
Ha, sama bym chętnie się czegoś więcej o Beksińskim-ojcu dowiedziała, a skoro tak zachwalasz... Może kiedyś gdzieś dopadnę:)
OdpowiedzUsuńDopadnij :) na pewno nie pożałujesz :)
Usuń