sobota, 13 grudnia 2014

"Krull" może być tylko jeden, czyli grzebania w pamięci ciąg dalszy

Odświeżanie staroci, głównie takich pamiętanych z dzieciństwa, niesie ze sobą wiele niepokojów, szczególnie związanych z uczuciem zawodu. Zawsze istnieje obawa, iż oglądanie ich bardziej świadomie, z większą wiedzą i doświadczeniem, spowoduje głębokie rozczarowanie. Być może dzieje się tak dlatego, że razem z pojedynczymi kadrami, nie zapomnieliśmy także pozytywnych uczuć jakie im towarzyszyły. Wrażeń szczerych, radosnych i niewinnych, jakie odczuwać może tylko dziecko, przez co takim "antykom" stawiamy zbyt duże wymagania. Nie raz czułam rozgoryczenie, gdy widma przeszłości okazywały się barwniejsze, piękniejsze niż były w rzeczywistości. Jednak mały Mróz w mojej głowie nigdy nie zaprzestaje szukania. Czasem, wśród mocno wyidealizowanych wspomnień, trafia się perełka. Scena czy fakt prowadzące do dzieła wywołującego niedowierzanie i czystą euforię. Tak było i w tym przypadku. Pamiętałam cyklopa, którego przodkowie poświęcili drugie oko za dar widzenia przyszłości, a w zamian otrzymali tylko znajomość dnia własnej śmierci. Zachowałam też w pamięci obraz latającej broni z pięcioma ostrzami. Te ślady pozwoliły mi na wygrzebanie informacji, iż chodzi o film "Krull" z 1983 roku, a ponieważ odkryłam tytuł, nic nie stało mi na przeszkodzie, by obejrzeć go raz jeszcze.


Ta podróż w odmęty pamięci była warta każdej sekundy spędzonej na oglądaniu tego filmu.

Rok 1983 był dość wyjątkowy pod względem premier filmowych. To właśnie w tym czasie pojawiły się takie produkcje jak "Powrót Jedi", "Ośmiorniczka", czy "Sens życia według Monty Pythona". Możecie sobie dzięki temu wyobrazić jak wyglądały ówczesne efekty specjalne. Daje Wam to obraz jak mogła wyglądać ekranizacja będąca połączeniem science fiction z klasycznym heroic fantasy. Zainwestowano w nią około 50 milionów dolarów, jednak nie okazała się kasowym hitem, przynosząc jedynie niecałe 17 milionów zysku. Ta prożka nie była spowodowana mankamentami filmu, lecz raczej finałem trylogii "Gwiezdnych Wojen", z którym zwyczajnie nie mógł się równać. Mimo to,  w owym czasie wszyscy krytycy traktowali dzieło Lucasa jako punkt odniesienia dla każdego obrazu sygnowanego skrótem s-f. Przy tym zdawali się nie zwracać uwagi na dominujące motywy w stylu magii i miecza, a co za tym idzie, recenzje, choć jak najbardziej pozytywne, wypadały dość blado.


Tak dla odmiany, ślub rozpoczyna historię, zamiast ją kończyć.

Seans rozpoczyna się sceną w kosmosie, gdzie widzimy dziwną, metalowo-skalną formację, zbliżającą się do nieznanej planety. Później dowiadujemy się, iż jest to Czarna Forteca, będąca siedzibą Bestii i jej żołnierzy - Slayer'sów, którzy niszczą i podporządkowują sobie kolejne światy. Tym razem za cel obrali sobie dominację nad Krullem - planetą, której cywilizacja zatrzymała się gdzieś w okolicach naszego średniowiecza, ale wciąż wspieranej przez magię i zdającej sobie sprawę z istnienia innego życia w kosmosie. Jak długo Bestia panoszyła się po całym globie, przed wydarzeniami będącymi główną osią filmu, dokładnie nie wiadomo. Jednak trwało to na tyle długo, by w tym uniwersum pojawiła się przepowiednia zwiastująca jej porażkę. Mówi ona, że księżniczka o starożytnym imieniu, poślubi króla, a z ich związku narodzi się dziecko zdolne władać całym wszechświatem. Jak można się spodziewać, główny antagonista porywa dziewczynę, której wróżba dotyczy, by w ten sposób stać się jedyną siłą, niepodzielnie władającą kosmosem. Oczywiście, nie mogąc wybrać bardziej dramatycznego momentu, robi to podczas ślubu owej niewiasty, wybijając dodatkowo wszystkich gości weselnych z wyjątkiem jej narzeczonego. W tym momencie młody książę musi wyruszyć w misję, mającą na celu nie tylko ocalenie swojej wybranki, ale i całego Krulla. Jak na klasyczne heroic fantasy przystało najpierw zdobywa magiczną broń, a potem kompletuje drużynę, aby w końcu wyruszyć w pełną niebezpieczeństw drogę, z której powrócą tylko nieliczni.


"Przed wyruszeniem w drogę, należy zebrać drużynę"

Film przede wszystkim zachwyca oprawą audio-wizualną. Świetnie skomponowana ścieżka dźwiękowa doskonale sprawuje się jako tło poszczególnych wydarzeń. Do tego mamy niesamowite plenery niemal namacalnie dodające realności, czegoś, czego brakuje szczególnie w dzisiejszych filmach. Jeśli scena miała być mieć miejsce na łące, to aktorzy zwyczajnie musieli na niej być. Na uznanie zasługuje także scenografia budująca nastrój grozy i niezwykłości. W tym miejscu najbardziej wyróżnia się Czarna Forteca, której wnętrze zdaje się być żywą istotą, przez co zastanawiamy się, czy też ona sama nie jest właśnie wspomnianą Bestią. Fabularnie produkcja jest przewidywalna. Nie wymagajmy zbyt wiele od klasycznego heroic-fantasy, chociaż pewnym nierozwikłanym do końca smaczkiem, pozwalającym na setki domysłów, jest historia Ynyra i Wdowy Sieci, która zaspokoiła mój apetyt na fabularne zagwozdki. Jest to jednak przygoda tak pięknie i zarazem skromnie opowiedziana, że dużym błędem byłoby jej nie docenić. Jako ciekawostkę mogę dodać, że w jednej z drugoplanowych ról możemy dostrzec Liama Neesona, gwiazdę takich filmów jak "Uprowadzona" czy "Mroczne widmo", któremu to kariera potoczyła się dużo lepiej, niż odtwórcy głównej roli Kenowi Marshalowi.


Mina Liama wskazuje, iż dobrze wie jaka kariera go czeka.

Przed ponownym obejrzeniem "Krulla" naprawdę obawiałam się, że może się nie spodobać człowiekowi współczesnemu, przyzwyczajonemu do brawurowych scen akcji i doskonałych efektów specjalnych, konkurujących z rzeczywistością. Jednak wizualne dopieszczenie filmu, stawiające na pewien rodzaj realizmu, sprawiło, iż wszelkie elementy niezwykłości są niesamowicie spójne z całością. Dzięki temu nie odczuwamy przepaści jaka istnieje pomiędzy nim a współczesną techniką komputerową. Pokusiłabym się o stwierdzenie, że bardziej aktualne filmy potrafią wyglądać dużo gorzej niż ten i mieć zdecydowanie mniej sensu. Poza tym wywołał u mnie rozrzewnienie z jakim do tej pory wspominam "Niekończącą się historię", z kultową już dziś piosenką wykonywaną przez Limahla. W moim rankingu plasuje się własnie w okolicy tej starej NRDowskiej ekranizacji. Uważam, iż jest to produkcja naprawdę dobra i na pewno warta poświęcenia dwóch godzin na jej obejrzenie, szczególnie dla miłośników kina retro-fantastycznego.

2 komentarze:

  1. Zachęciłaś mnie, zapiszę sobie ten film do kolejki na święta, zaraz po tym jak tradycyjnie zwałkuję Lady Death.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się niezmiernie :) Mam nadzieję, że opowiesz potem jak Ci się podobało :)

      Usuń