środa, 7 stycznia 2015

Gdzie pięciu się bije, czyli na świeżo o "Hobbicie"

Wbrew temu, co można przeczytać na tym blogu, nie interesuję się tylko filmami tak starymi, że nawet najstarsi górale nie pamiętają, kiedy to były wyświetlane na srebrnym ekranie. Naprawdę lubię sobie czasem pójść do kina, czy to dla wyjątkowej produkcji, czy dla klimatu panującego na sali (o ile nie jest wypełniona gimnazjalistami). Niekiedy też, korzystając z okazji, iż w mieście mojego aktualnego zamieszkania znajduje się IMAX, można obejrzeć coś dla efektów, szczególnie gdy ma się obawy odnośnie fabuły. Tak też było tym razem. Mimo że poprzednie części "Hobbita" obejrzałam w łódzkim Cinema City i tak samo planowałam zrobić z najnowszą, to jednak opinie znajomych i innych recenzentów, wywołały u mnie pewne obawy, czy aby na pewno powinnam to zrealizować. Aczkolwiek niepokorny duch we mnie stwierdził, iż pewne rzeczy należy testować na własnej skórze, dlatego też  postanowiłam zaryzykować. Teraz, niemal w pięć godzin po seansie, pragnę podzielić się z Wami swoim zdaniem. 


Najlepszy skrót trylogii, jaki można znaleźć w internecie. Chociaż książka też jest niezłym "streszczeniem".

W końcu doczekaliśmy się. Kolejna trylogia Petera Jacksona została nareszcie sfinalizowana. Film wyczekiwany przez tysiące fanów, darzących go na wstępie bardzo mieszanymi uczuciami, pod koniec ubiegłego roku wreszcie trafił do kin. W Polsce wpasował się wręcz idealnie w prawdopodobnie jedną z najdłuższych przerw świątecznych od lat, ściągając tłumy przed ekrany. Ciekawość popychała tam nawet zatwardziałych tolkienistów, zastanawiających się pewnie, co też wepchnięto do scenariusza, który miał mówić o kilkudziestu ostatnich stronach książki. W takim wypadku, każdy pewnie zadaje sobie pytanie, o czym tak właściwie jest "Bitwa pięciu armii"? No cóż... o jednej wielkiej jatce pod bramami Ereboru z jakimiś tam dodatkowymi scenami. Tyle.


Taaak. Tylko wówczas trylogia nie miałaby sensu, prawda?

Chyba największą wadą tego filmu jest to, że główne wątki są kończone wręcz w ekspresowym tempie. Szast prast i po krzyku. Po seansie można wyjść z przekonaniem, iż jedna osoba wystarczy do pokonania nawet największego zła w dosłownie kilka minut. Fakt, filmowa rzeczywistość rządzi się nieco innymi prawami, ale bez przesady. Potem następuje bitwa, która ciągnie się niemiłosiernie długo, a bohaterowie wyprawiają tak niestworzone akrobacje, że bez wątpienia "cheatują". Niektóre sceny walki wyglądały jak żywcem wyjęte z "World of Warcraft" (potwierdzone przez gracza). Zdaję sobie sprawę, iż zmagający się z orkami Thranduil, wraz ze swoimi rozwianymi włosami, wygląda wręcz nieprzyzwoicie bajecznie, ale widz życzyłby sobie do tego odrobinę fabuły. Dodatkowo twórcy dostają ode mnie kolejnego minusa za efekty specjalne, w szczególności za tę "pożogę", która zniszczyła Miasto Na Jeziorze. Tak sztuczne i ewidentnie robione komputerowo (dodałabym jeszcze, że na kolanie) płomienie, widziałam ostatnio w bardzo niskobudżetowych "Bibliotekarzach", co wcale nie świadczy dobrze o produkcji, w przeważającej części filmowanej na zielonym tle.


Do głównych zalet filmu zaliczam fakt, iż można się z niego pośmiać.

Z "Hobbitem" nie jest jednak tak źle, jak mogłoby się wydawać na początku. Znajdziemy w nim kilka dość zabawnych scenek, a doskonale wyszkolona elfia armia, wciąż robi niesamowite wrażenie. To tego z twarzy Thorina bezbłędnie możemy wczytać rosnące szaleństwo oraz wszelkie przebłyski normalności. Aczkolwiek tym, co sprawia, że widz nie nudzi się na seansie, jest bezustanna gra na jego emocjach. Szaleństwo, walka, śmierć, mrok, ginące, sympatyczne zwierzaczki... Muszę przyznać, iż nawet w jednym momencie zbyt mocno się wzruszyłam. Ale ja jestem kobietą płaczącą na każdej bajce Disney'a (i nie tylko). Wystarczy kilka sugestywnych zdań, właściwie skojarzonych przez moje neurony, a ryczę jak bóbr. To wszystko wciska nas w fotel i nie pozwala wyjść do końca, który bądź co bądź, nadchodzi bardzo szybko.


A może taka wersja podbiłaby serca fanów.

W nowym "Hobbicie" tak naprawdę można czepiać się wszystkiego: dziwnego wątku miłosnego, potraktowanych po macoszemu efektów specjalnych, pojawiających się znienacka zwierzątek, płaczącej Azjatki dopełniającej poprawność polityczną Afroamerykanów z drugiej części... Sami pewnie znajdziecie tego dużo więcej, szczególnie, jeśli poświęcicie dzień lub dwa, żeby przed seansem przypomnieć sobie książkę. Ja tego nie zrobiłam i pewnie dlatego całkiem nieźle spędziłam ten czas. Przede wszystkim nie oczekiwałam zbyt wiele, mając głównie nadzieję, że nie zanudzę się na śmierć. I o dziwo, całość oglądało się dość przyjemnie. Nawet pojawiło się u mnie zdziwienie, z powodu tak wcześnie zakończonego seansu. Jednak, mimo całkiem pozytywnych odczuć końcowych, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że "Bitwa Pięciu Armii" powstała tylko dla pieniędzy. Jakby wrażenia widza się nie liczyły, ponieważ i tak pójdzie zobaczyć ją w kinie. Ot, takie są prawa rynku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz