Adaptacje filmowe potrafią być złe. Wiedzą o tym przede wszystkim miłośnicy książek, którzy nie raz mieli już ochotę poćwiartować scenarzystów, a producentów obedrzeć ze skóry, za to, co zrobili z ich ukochanymi lekturami. Ja sama czułam wyraźną potrzebą by poucinać ręce twórcom animowanej wersji "Dragons of Autumn Twilight", za tak absolutne zniszczenie ekranizacji pierwszego tomemu mojej ukochanej serii DragonLance. Komiksy przenoszone na srebrny ekran mają się nieco lepiej, szczególnie od czasów pierwszego "Iron Mana", ale dobrze wiemy, że nie zawsze tak było. Dość bolesnym przykładem niech będzie tutaj "The League of Extraordinary Gentelmen" - film zmarnowanej szansy, po którym, jak głosi plotka, Sean Conery postanowił zakończyć karierę. Przykro mi nazywać tę produkcję kiepską, ponieważ jako nastolatka, strasznie ją lubiłam. To było moje pierwsze zetknięcie się ze steampunkiem, jeszcze za nim na dobre dowiedziałam się co to znaczy! Przygnębienie i żal jakie odczuwam wobec tej ekranizacji zostały pogłębione, w momencie gdy poznałam komiksowy oryginał. Świadomość tego niewykorzystanego potencjału, stała się dla mnie wręcz przytłaczająca. Co takiego jest w tym graficznym pierwowzorze, czego nie ma w wersji kinowej? W zasadzie wszystko, z czego można stworzyć prawdziwy hit, ale o tym przeczytacie dalej.
Filmowa Liga wygląda właśnie tak. Przy komiksowej wypada... no cóż. Za raz przekonacie się jak.
Na komiksową wersję "The League of Extraordinary Gentelmen" z 1999 roku składają się dwa sześcio-epizodowe zeszyty z tekstami Alana Moore'a i rysunkami Kevina O'Niella. Początkowo wydawane były w comiesięcznych odcinkach przez America'a Best Comics - oddział DC comics. Na polski rynek Ligę wprowadziło w 2003 roku wydawnictwo Egmont Polska. Ponadto przy odrobinie szczęścia, można znaleźć jeszcze dwa tomu o podtytułach "Czarne Akta" (The Black Dossier) i "Stulecie" (The Century), ale one stanowią już odrębne opowieści z poniekąd innymi postaciami.
Akcja komiksu rozpoczyna się w maju 1898 roku. Po śmierci Sherlocka Holmesa nastały złote czasy dla półświatku przestępczego w Imperium Brytyjskim. Tajemniczy pan M. przez swojego pracownika Campiona Bonda postanawia zebrać dość nietypowy zespół, mający za zadanie ocalenie Korony. I w zasadzie na tym kończą się podobieństwa z filmem. Zarówno fabuła jak i bohaterowie są tak różni w obu tych koncepcjach, że zastanawiam się, gdzie scenarzyści czerpali swoją inspirację i jakie środki przy tym zażywali. Główny ciężar dowodzenia oraz skompletowania drużyny, pada na Wilhelminę Murray, której surowość i despotyzm idą w parze z niebywałą inteligencją. Ponadto w każdej sytuacji potrafi okazać chłodną elegancję. Nie ważne czy chodzi o kontakty z przełożonym czy wbijanie noża w plecy, zawsze zachowuje się jak dama. Allan Quatarmain jest natomiast starym opiumistą, którego Mina odnajduje w kairskim przytułku, otumanionego i upadłego na duchu. Dopiero emocje związane z nową przygodą i szatański charakter panny Murray, są w stanie obudzić w nim dawnego człowieka czynu. Kapitan Nemo nie jest śmiesznym, małym hindusem, wywijającym szabelką, ale potężnie zbudowanym mężczyzną, wyższym nawet od Quatermaina piratem z najnowszymi zdobyczami techniki, ponoć nie do końca zdrowym na umyśle. Jedynie doktor Jekyll ze swoimi suchotycznym wyglądem przypomina tego z ekranizacji. Za to pan Hyde to już zupełnie inna para kaloszy. Między nimi istnieje dużo subtelniejsza zależność, niż ta, znana z ekranizacji. Tu nie chodzi o pogodzenie ze sobą dwóch różnych natur jednego człowieka, ale o zupełną dominację jednej nad drugą. Dlatego też obaj już nie potrzebują eliksiru do przemiany. W zasadzie wystarczy trochę nerwów i już mamy do czynienia z nieokiełznanym potworem. Co do Hawley'a Griffina - Niewidzialnego Człowieka (nie wiem skąd w filmie wziął się im Rodney Skinner) to jest on egotyczny, cwaniaczkowaty i daleko mu do "dżentelmena" z ekranizacji. Można zapomnieć o szlachetnych pobudkach, jakie mogłyby nim kierować. Zwyczajnie nie istnieją. Tak dobrana ekipa, nazywana przez swoich twórców pieszczotliwie "menażerią", wydaje się być dużo ciekawsza od swojego kinowego odpowiednika.
Anglia komiksowej Ligii jest mroczna, brutalna i brudna. To miejsce, gdzie szerzy się prostytucja, pijaństwo i zboczenia wszelkiej maści. Jest to więc ostoja wszelkiej maści typów z pod ciemnej gwiazdy. Sam Londyn jest podzielony pomiędzy przestępców z zachodu i wschodu. Jednak świat wykreowany na kartach komiksu posiada dużo bardziej rozwiniętą technologię niż jego historyczny odpowiednik. Technika jest tu reprezentowana nie tylko przez niesamowitego Nautilusa, lecz także przez latające machiny czy monumentalne konstrukcje, których nie uświadczymy w "naszym" Londynie. Powiedziałabym, że steampunk pełną gębą. Niesamowicie mroczny i naturalistyczny klimat komiksu zapewniają przede wszystkim rysunki O'Niella. Twarda, mocna kreska z góry sugeruje zdecydowanie. Ilustracje nie zamierzają przekłamywać i tuszować historii. Tam gdzie leje się krew, nie szczędzono czerwonej farby, a tam gdzie króluje perwersja i wyuzdanie nie bark sugestywnych obrazów. I tego właśnie brakuje w filmie, który tak naprawdę jest nijaki, nie wyróżnia się niczym na tle innych produkcji tego typu. Gdyby zastosować choć część z genialnych plenerów czy scen zaprojektowanych przez rysownika, ekranizacja mogłaby tylko zyskać.
Jeśli zaś chodzi o scenariusz napisany przez Alana Moore'a, to jest niezwykle sugestywny, dwuznaczny, wręcz kipiący od nawiązań majstersztyk. Oprócz głównych bohaterów, na kartach komiksu pojawia się szereg innych postaci znanych z brytyjskiej i amerykańskiej kultury, gdzie odniesienia do twórczości Poego i Burroughsa należą do tych najbardziej oczywistych. Ponadto miałam świadomość, że niektórych aluzji zwyczajnie nie byłam w stanie wyłapać, ponieważ w Polsce nie wszystko jest znane. Dopiero wewnętrzna dociekliwość i "wujek google" pomogli mi odkryć pełną niezwykłość tego świata. Łącząc to z trzymającą w napięciu fabułą i barwnymi, wyrazistymi postaciami, otrzymamy przepis na sukces. Szkoda, że nie wykorzystany.
Panie Hyde, nie wolno podjadać między posiłkami.
Akcja komiksu rozpoczyna się w maju 1898 roku. Po śmierci Sherlocka Holmesa nastały złote czasy dla półświatku przestępczego w Imperium Brytyjskim. Tajemniczy pan M. przez swojego pracownika Campiona Bonda postanawia zebrać dość nietypowy zespół, mający za zadanie ocalenie Korony. I w zasadzie na tym kończą się podobieństwa z filmem. Zarówno fabuła jak i bohaterowie są tak różni w obu tych koncepcjach, że zastanawiam się, gdzie scenarzyści czerpali swoją inspirację i jakie środki przy tym zażywali. Główny ciężar dowodzenia oraz skompletowania drużyny, pada na Wilhelminę Murray, której surowość i despotyzm idą w parze z niebywałą inteligencją. Ponadto w każdej sytuacji potrafi okazać chłodną elegancję. Nie ważne czy chodzi o kontakty z przełożonym czy wbijanie noża w plecy, zawsze zachowuje się jak dama. Allan Quatarmain jest natomiast starym opiumistą, którego Mina odnajduje w kairskim przytułku, otumanionego i upadłego na duchu. Dopiero emocje związane z nową przygodą i szatański charakter panny Murray, są w stanie obudzić w nim dawnego człowieka czynu. Kapitan Nemo nie jest śmiesznym, małym hindusem, wywijającym szabelką, ale potężnie zbudowanym mężczyzną, wyższym nawet od Quatermaina piratem z najnowszymi zdobyczami techniki, ponoć nie do końca zdrowym na umyśle. Jedynie doktor Jekyll ze swoimi suchotycznym wyglądem przypomina tego z ekranizacji. Za to pan Hyde to już zupełnie inna para kaloszy. Między nimi istnieje dużo subtelniejsza zależność, niż ta, znana z ekranizacji. Tu nie chodzi o pogodzenie ze sobą dwóch różnych natur jednego człowieka, ale o zupełną dominację jednej nad drugą. Dlatego też obaj już nie potrzebują eliksiru do przemiany. W zasadzie wystarczy trochę nerwów i już mamy do czynienia z nieokiełznanym potworem. Co do Hawley'a Griffina - Niewidzialnego Człowieka (nie wiem skąd w filmie wziął się im Rodney Skinner) to jest on egotyczny, cwaniaczkowaty i daleko mu do "dżentelmena" z ekranizacji. Można zapomnieć o szlachetnych pobudkach, jakie mogłyby nim kierować. Zwyczajnie nie istnieją. Tak dobrana ekipa, nazywana przez swoich twórców pieszczotliwie "menażerią", wydaje się być dużo ciekawsza od swojego kinowego odpowiednika.
Śmiem twierdzić, że Liga Moore'a zjadła by swój kinowy odpowiednik na śniadanie.
Anglia komiksowej Ligii jest mroczna, brutalna i brudna. To miejsce, gdzie szerzy się prostytucja, pijaństwo i zboczenia wszelkiej maści. Jest to więc ostoja wszelkiej maści typów z pod ciemnej gwiazdy. Sam Londyn jest podzielony pomiędzy przestępców z zachodu i wschodu. Jednak świat wykreowany na kartach komiksu posiada dużo bardziej rozwiniętą technologię niż jego historyczny odpowiednik. Technika jest tu reprezentowana nie tylko przez niesamowitego Nautilusa, lecz także przez latające machiny czy monumentalne konstrukcje, których nie uświadczymy w "naszym" Londynie. Powiedziałabym, że steampunk pełną gębą. Niesamowicie mroczny i naturalistyczny klimat komiksu zapewniają przede wszystkim rysunki O'Niella. Twarda, mocna kreska z góry sugeruje zdecydowanie. Ilustracje nie zamierzają przekłamywać i tuszować historii. Tam gdzie leje się krew, nie szczędzono czerwonej farby, a tam gdzie króluje perwersja i wyuzdanie nie bark sugestywnych obrazów. I tego właśnie brakuje w filmie, który tak naprawdę jest nijaki, nie wyróżnia się niczym na tle innych produkcji tego typu. Gdyby zastosować choć część z genialnych plenerów czy scen zaprojektowanych przez rysownika, ekranizacja mogłaby tylko zyskać.
Wystrój tego miejsca nic nie sugeruje. Wcale a wcale.
Jeśli zaś chodzi o scenariusz napisany przez Alana Moore'a, to jest niezwykle sugestywny, dwuznaczny, wręcz kipiący od nawiązań majstersztyk. Oprócz głównych bohaterów, na kartach komiksu pojawia się szereg innych postaci znanych z brytyjskiej i amerykańskiej kultury, gdzie odniesienia do twórczości Poego i Burroughsa należą do tych najbardziej oczywistych. Ponadto miałam świadomość, że niektórych aluzji zwyczajnie nie byłam w stanie wyłapać, ponieważ w Polsce nie wszystko jest znane. Dopiero wewnętrzna dociekliwość i "wujek google" pomogli mi odkryć pełną niezwykłość tego świata. Łącząc to z trzymającą w napięciu fabułą i barwnymi, wyrazistymi postaciami, otrzymamy przepis na sukces. Szkoda, że nie wykorzystany.
Czy tylko ja w tym widzę Barsoom i odniesienie do prozy Burroughsa?
Komiksy, z którymi miałam okazję się zapoznać, są po prostu fenomenalne. W niczym nie przypominają tej płaskiej produkcji jaką zafundowało nam studio 20th Century Fox. Aż dziw bierze, że mając tak doskonały materiał potrafili tak zepsuć sprawę. I już nie mówię tu o dodaniu "uroczej" postaci Tomka Sawyera, ale o zupełnym spłaszczeniu bohaterów, kiepskich efektach specjalnych i fabule, która momentami woła o pomstę do nieba. A wystarczyło tylko napisać scenariusz adaptujący komiks na potrzeby kina. W każdym razie ja zachęcam Was do zapoznania się z oryginalną historią i zagłębienia się w jej smaczki. Ta rysunkowa opowieść ma wiele do zaoferowania dociekliwemu czytelnikowi, dużo więcej niż jej ekranowa wersja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz