wtorek, 27 stycznia 2015

Tam, gdzie macki poniosą, czyli z wizytą na "Morzach Wszetecznych"

Jestem nieodzowną córką swego ojca. Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę nasze upodobania filmowe. Już jako mała dziewczynka wprost uwielbiałam oglądać wszelkiego rodzaju produkcje z przygodą w tle. Jak widać, wiele od tamtego czasu się nie zmieniło, a ja chyba już zawsze będę pałać sympatią do najrozmaitszych awanturników. Wśród nich, jedno z czołowych miejsc, odkąd tylko pamiętam, zajmują piraci. Oczywiście, we wczesnych latach niewieścich, odbierałam ich jako dzielnych i szarmanckich wojowników morza, stawiających czoła bezdusznemu systemowi. O słodka naiwności! Na szczęście pogląd ten został już porządnie zweryfikowany przez lekturę odpowiednich książek. Sentyment jednak pozostał. Właśnie dlatego odkrycie przeze mnie Marcina Mortki i jego marinistycznych powieści fantastycznych, wywołało tak szeroki uśmiech na mojej twarzy. Jakby nie patrzyć na moje gusta, podwójna zabawa, dlatego też jego dzieła wkrótce zaczęły zasilać moją prywatną biblioteczkę. Ostatnie święta, wyjątkowo obfite pod względem książkowym, wzbogaciły moją kolekcję o kolejną pozycję - "Morza Wszeteczne". Książka ta wyjątkowo nie była promowana przez Trybikowe Wydawnictwo. W miejscu "koszmaru inżyniera" widnieje sugestywny wąż pożerający własny ogon. Nie wnikając jednak w niuanse zmiany wydawcy, skupmy się na treści.


No co poradzić, że dziecko wychowało się na takim wizerunku pirata. Ktoś może kojarzy?

Tytułowe "Morza Wszeteczne" od lat są areną zmagań dwóch sił z sąsiedniego planu - aniołów i demonów. Istoty te na swój własny, niekiedy bardzo perfidny sposób, starają podporządkować sobie "zwykłych" ludzi.  Przy czym słówko >>zwykłych<< w odniesieniu osób z licznymi i często dość barwnymi mutacjami, wydaje się być dużym niedopowiedzeniem. Oczywiście w przedstawionym przez Mortkę świecie są kraje zamieszkane przez znanych nam dobrze przedstawicieli Homo sapiens, ale tylko istoty z Mórz Wszetecznych zostają piratami. Przynajmniej zazwyczaj. Załoga "Błędnego Rycerza" wraz z kapitanem Rolandem Wywijasem, zostaje wciągnięta w wydarzenia prowadzące prościutko do apokalipsy i, chcąc nie chcąc, muszą opowiedzieć się po jednej ze stron. Wszędzie wietrzący bunt dowódca ma jednak plan...


Urocza okładka rysowana stylem, kojarzącym się bardziej z bajkami dla dzieci, od razu mówi, że powinniśmy tę książkę traktować z przymrużeniem oka.

Mortka zaczyna mocno. Już od pierwszych stron wciąga nas w wydarzenia obficie niosące zamęt i zniszczenie, przez które przechodzimy z podobnym mętlikiem w głowie jaki mają bohaterowie powieści. W trakcie tego bardzo zgrabnie wplata opisy najważniejszych postaci, skupiając się tylko na kilku najbardziej istotnych cechach charakteru, czy przymiotach wyróżniających ich z tłumu. Dalej mamy już ten sam schemat, dobrze znany z "Karaibskiej krucjaty" czy "Listów lorda Bathursta". Dzielny kapitan wraz z zaufanymi (no powiedzmy) kamratami, walczy z nieubłaganymi przeciwnościami losu aż do nieubłaganego końca powieści. Między czasie zadurza się w niebezpiecznej kobiecie - w tej roli królowa demonów - oraz prowadzi liczne, tak ukochane przez miłośników gatunku, bitwy morskie. Choć najbardziej pierwotny zarys fabuły jest niemal taki sam, to muśmy sobie zdawać sprawę z tego, że coś takiego moglibyśmy zarzucić większości filmom o piratach. Wydarzenia towarzyszące są jednak nieprzewidywalne jak ocean. Mortka doskonale wie, co to akcja i jak wciągnąć w nią czytelnika. Jakby nie patrzyć, wciąż zaskakuje swoją pomysłowością. Oczywiście pewną trudność w odbiorze może stanowić fachowy język, jakim autor posługuje się w odniesieniu do sterowania okrętem i rozkazywania załodze. Słowa tak dobrze zrozumiałe dla każdego wilka morskiego, nam, szczurom lądowym, bardziej kojarzą się z bełkotem szaleńca, jednak bez nich, książka straciła by zupełnie swój klimat morskiej opowieści.


Piraci wiedzą, gdzie kryją się największe skarby.

Całość czyta się naprawdę dobrze, ale człowiek nie do końca żałuje, kiedy czyta ostatnie zdanie. Sporym zaskoczeniem jest dla mnie zaplanowana przez autora kontynuacja. Choć może faktycznie nie powiedział nam wszystkiego. Drobne przewidywalności fabularne nie psują wrażenia, głównie dzięki nagłym zwrotom akcji i tajemniczości kapitana, który uparcie nie chce zdradzać nikomu swoich planów. Wskazywanie na drobne błędy redaktorskie, byłoby czepialstwem wobec, najprawdopodobniej, nowego wydawnictwa, ale zaznaczam, że są i drażnią. Mimo wszystko "Morza Wszeteczne" to na tyle przyjemna lektura, że kiedyś bez wątpienia zajrzę do nich raz jeszcze.

**********
A tak na marginesie
Dzisiaj krótko i na temat, ponieważ to stosunkowo cienka książka jest. Poza tym sesja się zaczyna nieco ograniczając mój czas. Na koniec chciałam tylko dodać, że pozycja ta pozwala mi odhaczyć kolejny punkt mojego wzywania pod tytułem "Akcja nie dzieje się w Europie". Ta dam :) Do przeczytania znów już w lutym!




2 komentarze:

  1. O, bierzesz udział w wyzwaniu na 2015! Nie chciałabyś do mojego może dołączyć?;)

    Co do "Morza..." to nie znam, ale pamiętam, jak miałam taki czas w życiu, gdy przyszłam do pani bibliotekarki w gimnazjum i poprosiłam o rzeczy o piratach<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmm... Wersja "Czytam literaturę angielską" by mi najbardziej odpowiadała... jeszcze pomyślę ;)

      O widzisz! A teraz życie pokazuje swoją niesprawiedliwość, bo współcześnie jest więcej takich książek niż za naszych, gimnazjalnych czasów!

      Usuń