czwartek, 22 stycznia 2015

Łódzkie mądrości, czyli kilka rzeczy, których Mróz nauczyła się na studiach cz.1

Po licznych trudach i przebojach, udało mi się w końcu dotrzeć do tego spokojniejszego czasu, jakim na studiach jest pisanie magisterki. W ramach zagospodarowania swojego czasu wolnego, którego nagle zrobiło się pięć razy więcej niż dotychczas, "bawię" się w Alchemika na Zielarstwie. Nieuchronnie zbliżający się koniec mojej już nieco przydługiej edukacji, wymusza na mnie pewne refleksyjne rozważania. Nieubłaganie zbliżam się do finału dość znaczącego etapu w moim życiu i wartałoby się zastanowić, czego przez ten czas się nauczyłam. Oczywiście ostatnie cztery i pół roku nie robiłam nic poza zdobywaniem wiedzy, jakże niezbędnej w dumnym zawodzie farmaceuty. Znam więc wzór na oranż metylowy, wszystkie substancje czynne występujące w rumianku, rozmiar filtrów HEPA służących do wyjaławiania powietrza oraz wiem, że dosłownie każdy lek może wywołać nudności, wymioty, biegunki (objawy nazywane przeze mnie "Złotą triadą przewodu pokarmowego"). Jak widać są to same absolutnie niezbędne rzeczy. Oprócz mniej lub bardziej częstego uczęszczania na zajęcia, starałam się wieść życie normalnego studenta z innego miasta, przy czym moje przygody mieszkaniowo-lokatorskie można by opisać w zupełnie odrębnym wpisie. Zmierzam jednak do tego, że przebywałam w tym czasie z dala od domu rodzinnego, przeważnie zdana na siebie. Nie martwcie się na zapas. Nie szykuję Wam opowieści o pierwszej przypalonej zupie, przygodach z buntowniczą pralką czy bólach związanych z niewłaściwym gospodarowaniem finansami. Umiejętności, pozwalające mi na samodzielne życie w innym mieście, nabyłam już dawno temu. Opowiem Wam jednak o przemyśleniach, których prawdziwość musiałam odczuć na własnej skórze.

Taka kwintesencja.

Z różnych przyczyn w trakcie studiów dość często zmieniałam mieszkania. Ponieważ Łódź rozległym miastem jest, lądowałam w różnej odległości od swojej uczelni. Wiadomo, im bliżej tym dłużej można pospać, czy chociażby wrócić do siebie na herbatę w trakcie wyjątkowo długiego "okienka". Chociaż pełne niewątpliwych zalet, mieszkanie blisko uniwersytetu bardzo negatywnie odbijało się na moim czytelnictwie. Dlaczego? Aż nazbyt często mój kierunek wypełniał mi czas nauką, powodując że chwilę na dobrą książkę, znajdowałam tylko w tramwaju powrotnym do mieszkania (jadąc na uczelnie prawie co dziennie powtarzałam materiały na jakieś zaliczenia). Kiedy okres spędzany w komunikacji miejskiej uległ znacznemu skróceniu, zmniejszyła się także liczba przeczytanych lektur. Zbyt często nawet nie opłacało mi się wyciągać czegokolwiek bym mogła na tym oko zawiesić, ponieważ niezwykle szybko docierałam do celu podróży. Wówczas nie czułam, jak bardzo brakuje mi tych chwil z książką. Wszystko zmieniło się, gdy przeprowadziłam się do swojego obecnego mieszkania, z którego przy dobrych wiatrach, docieram do uczelni w czterdzieści minut, przy gorszych w godzinę. Nie mniej jednak daje mi to codziennie około półtorej godziny na czytanie. Zdajecie sobie sprawę, ile za ten czas można przeczytać książek? Tygodniowo daje to siedem i pół godziny, co przy średnim tempie pięćdziesięciu stron na godzinę daje trzysta siedemdziesiąt pięć stron, a to moi drodzy jest już rozsądnej grubości lektura. Pomnóżcie to sobie przez tygodnie nauki, a wynik kilkunastokrotnie przewyższy średnią krajową. Pomijając już kwestie ilościowe, czas spędzony w komunikacji miejskiej nie dłuży się wówczas tak niemiłosiernie, a przy naprawdę pracowitym tygodniu, bywają to jedyne chwile spokoju, jakich mogę wówczas zaznać. Więc pamiętajcie, przed wyruszeniem w drogę, należy zabrać książkę!


Zawsze mam ze sobą jakąś książkę. tak profilaktycznie. Gdybym nagle znalazła czas na czytanie.

Szczerze mówiąc, nie wiem kto na mojej uczelni jest odpowiedzialny za układanie planu zajęć, ale bywa, iż ta istota wykazuje się iście kawalerską fantazją. Dzięki temu mogłam przeżyć piątkowe wykłady prowadzone od 8 do 20, po których, w miejscu gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę, powstawały odleżyny a kręgosłup domagał się specjalnego traktowania. Pomijam już fakt, że potrafiło się to zdarzać nie raz, a kilka razy w tygodniu (plan zajęć na moich studiach posiadał tę specyficzną cechę, że na każdy miesiąc wyglądał inaczej). Choć taki tryb studiów nie należał zdecydowanie do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych, pozwolił mi docenić dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest wartość ciepłego posiłku. Po kilku szalonych próbach przetrwania tak długiego dnia na samych kanapkach, zaczęłam sobie gotować dania do zjedzenia na uczelni. Oczywiście mogłabym oszczędzić sobie pracy i posilać się na stołówce, ale na dłuższą metę jest to mało opłacalny interes, a wiadomo, studentom się nie przelewa. Jednak jak smaczne by nie były potrawy przeze mnie przygotowane, do pory obiadowej docierały zupełnie zimne (na uczelni brak jakiegokolwiek pokoju socjalnego, gdzie student mógłby odgrzać sobie jedzenie w mikrofali, jest za to drogawy bufet, nieczynny po godzinie 16). Bywały tygodnie, w których jadło się tylko "na zimno". Wówczas, kiedy przychodziła sobota, najprostsze, ale ciepłe obiady smakowały smakowały mi wręcz ekstatycznie smacznie.


Po tygodniu na kanapkach, jogurtach i sałatkach, tęskni się do rzeczy najprostszych.

Drugą rzeczą jakiej nauczył mnie 12-godzinny tryb studiów, było umiejętne wykorzystanie "międzyczasu". I nie dajcie sobie wmówić, że coś takiego nie istnieje! Jest to jak najbardziej realny czas, a nie żaden wymysł fantastów, chociaż korzystanie z niego bywa utrudnione. Jeśli jednak, podobnie jak ja, posiadacie wrodzoną wielozadaniowość, poruszanie się w nim powinno być dla Was stosunkowo łatwe. Wszystko opiera się na umiejętnym rozplanowaniu działania i świadomości, które z rzeczy możemy robić równocześnie. Kiedy czekam, aż w ogrzewanej kolbce zajdzie odpowiednia reakcja, międzyczasie mogę pisać lub czytać. Kiedy wiem, że za dwa dni mam kolokwium, między czasie mogę uczyć się na wykładzie (choć w tym wypadku pomocne są także zatyczki do uszu i długie włosy). Kiedy gotuje sobie obiad na uczelnie, międzyczasie mogę robić sobie śniadanie. Kiedy suszę włosy, międzyczasie mogę czytać artykuły na swoich ulubionych portalach. Przy odpowiednio podzielnej uwadze, wiele rzeczy idzie zrobić międzyczasie! Dzięki temu udało mi się utrzymać swoją pasję, a nawet rozwinąć ją bardziej! Jednak korzystanie z międzyczasu, choć tak bardzo przydatne, dość szybko pozbawia człowieka sił, więc należy używać go racjonalnie i pamiętać o odpoczynku. Nadużywając go, bardzo szybko można się wypalić, dlatego należy uważać i przede wszystkim dbać o siebie.


Jakby ktoś się jeszcze zastanawiał, jak ja to robię i kiedy znajduję na to wszystko czas. Międzyczasie moi drodzy. Między czasie.

Tak głębiej się nad tym zastanawiając, to znalazłoby się jeszcze kilka rzeczy, których nauczyłam się podczas studiów. Jednak zdałam sobie sprawę, że gdybym wypisała wszystko teraz, tekst ten urósłby do olbrzymich rozmiarów, więc prawdopodobnie lepiej podzielić go na mniejsze, chociażby po to, by Was, moi drodzy czytelnicy, nie zanudzić od razu. Chcąc dzielić się z Wami, moim spojrzeniem na świat, muszę to robić stopniowo, międzyczasie robiąc coś innego. A może i Wy podzielicie się ze mną swoimi doświadczeniami, niekoniecznie naukowymi, z okresu studiów? Co Was zmieniło? Co na Was najbardziej wpłynęło i co zaczęliście doceniać po tym czasie? Każdy ma swoje historie, jedne lepsze od drugich. Może zechcecie opowiedzieć mi Wasze?

10 komentarzy:

  1. Lektura podczas dojazdu na uczelnię/powrotu do domu to rzeczywiście świetny pomysł;) Sama mogłam jednak uskuteczniać tę czynność tylko na trasie Bieszczady-Kraków, bo w samym Krakowie mieszkałam tak blisko uczelni (5 minut tramwajem, a po przeprowadzce 15 minut na piechotę), że nie miałam szans przeczytać w tym czasie niczego konkretnego. Ale za to doceniłam spacery - nie ma nic lepszego po całym dniu zajęć, szczególnie kiedy pogoda dopisuje, jak wieczorny spacer do domu. Oczywiście o ile jeszcze ma się na niego silę;)
    Plan zmieniający się co miesiąc? Szaleństwo, muszę przyznać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No niestety :P taki urok blokowego toku studiów... Ale na szczęście zbliżam się już ku końcowi :D. Spacery... Ach kiedyś faktycznie włóczyłam się więcej dla samej przyjemności z chodzenia. Teraz robią tak, gdy jestem wyjątkowo zdenerwowana, żeby "rozchodzić" gniew :P

      Usuń
    2. To wyjątkowo dobry sposób na uspokojenie - sama często stosuję;)

      Usuń
    3. Osobiście polecam jeszcze mycie naczyń lub sprzątanie :) Mieszkanie nigdy nie jest czystsze jak po furii mojego porządkowania :)

      Usuń
    4. U mnie chyba nie sprawdzi się to najlepiej...kiedy jestem zła, mam tendencję do (niezamierzonego) niszczenia różnych rzeczy. Więc...;)

      Usuń
    5. Dokładnie :) nic tak nie rozładowuje napięcia jak kilka potłuczonych talerzy ;) (ale to tylko na wypadek ekstremalnego zdenerwowania)

      Usuń
  2. Zazdroszczę Ci takiego wykorzystania międzyczasu, ja niestety nie jestem mistrzem planowania. Oczywiście jadąc na uczelnie również czytam podczas podróży (o ile nikt znajomy mile lub nie mile widziany się nie przysiądzie do mnie :) ) Liczę na więcej artykułów dotyczących życia studenta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życie studenta kończy mi się nieubłaganie, ale kilka refleksyjnych tekstów może jeszcze uda mi się wrzucić ;) a z między czasu dobrze korzystać, byleby go nie nadużywać... Ale o tym będzie następny wpis ;)

      Usuń
  3. Odpowiedzi
    1. Nie dziękuję, żeby nie zapeszać, ale każde wsparcie się przyda :)

      Usuń