sobota, 7 lutego 2015

Mój współlokator jest wampirem, czyli "Co robimy w ukryciu"

Wampiry są wśród nas. Tę szaloną i dość kontrowersyjną informację od lat próbują nam sprzedać zarówno pisarze fantaści, jak i twórcy wszelkiej maści filmów. Niestety ostatnie "dzieła" sprawiły, że grono ludzi zamiast się ich bać, czuje narastające znużenie "wampirycznymi" motywami lub, co gorsze, widzi w tych nieumarłych krwiopijcach doskonałych kandydatów na mężów. Potomkowie Nosferatu nie mają już takiej siły przerażania co kiedyś, ponieważ zostali do gołego obdarci z tajemnicy.  Ich mroczne moce zwyczajnie nie są dla nas sekretem. Podejrzewam, że każdy z nas potrafiłby wymienić przynajmniej trzy sposoby uśmiercenia tych dzieci nocy, ze dwie opcje przemiany i kilka możliwości przetrwania we współczesnym świecie jako XXI-wieczna kopia Drakuli. Powtarzając jednak za pierwszą (choć fikcyjną) szablą Rzeczypospolitej "Jak się nie będą Ciebie bali, to się będą z Ciebie śmiali" i mam nieodparte wrażenie, że taki właśnie los spotyka dzisiaj wampiry. Nowozelandzki duet, w składzie Jemaine Clement i Taika Waititi, zdawał się nieświadomie podążać za tą myślą, tworząc "What We Do In The Shadows" - dokumentalizowaną (mocukent), czarną komedię o życiu krwiopijców w dzisiejszym świecie.


Pomysł był prosty i dowcipny, wykonanie jak najbardziej adekwatne, ale hmmm moim zdaniem czegoś zabrakło.

Pomysł był dość prosty i nietuzinkowy. Kamera obserwowała życie codzienne czwórki współlokatorów: Deacona lat 183, Viago lat 379, Vladislava lat 862 i Petyra lat blisko 8000. Wszyscy oni mieszkają w Wellington w Nowej Zelandii i są wampirami. Najspokojniej w świecie istnieją sobie w naszej rzeczywistości, zmagając się ze zwyczajnymi problemami dnia powszedniego takimi jak zakrwawione i nie umyte od pięciu lat naczynia (pozdrowienia dla redaktora naczelnego Wypadkowej Przypadku) czy nie możność wejścia do klubu bez zaproszenia. Starają się zdobyć dziewiczą krew, nie plamiąc przy tym kanapy i okolicznych mebli oraz stylowo się ubrać, bez pomocy lustra. Do tego dochodzą jeszcze relacje z innymi "Dziećmi Nocy" i pierwszy kontakt z technologią, co samo w sobie jest w stanie generować masę zabawnych sytuacji. Jeśli dorzuci się do tego pozytywne opinie krytyków, nazywających film "najlepszą komedią roku" (Peter Bradshaw w brytyjskim The Guardian), to nie można przejść obok tej produkcji obojętnie.


Na załączonym obrazku główni bohaterowie filmu

Naprawdę chciałam zobaczyć dobrą komedię o wampirach, dowcipnie wyszydzającą tę całą współczesną fascynację nimi. Liczyłam na ironiczne komentarze, wyważony sarkazm, na przysłowiową ucztę dla ducha, już nieco zmęczonego wszystkimi krwiopijczymi nawiązaniami we współczesnej kinematografii. Jeśli to miałyby być zbyt wielkie wymagania, to miałam nadzieję na chociażby przyjemnie spędzony czas, jak w przypadku klasycznych już "Wampirów bez zębów" Mela Brooksa - komedii nie najwyższych lotów, ale na pewno sympatycznej w odbiorze. Po seansie okazało się, że i to było za wiele dla "What We Do In The Shadows". 

Oczywiście wyszło na jaw się, że najlepsze sceny zostały zużyte do trailera, więc cały film nie bardzo miał już czym zaskoczyć. Znalazło się w nim kilka zabawnych nawiązań do współczesnej popkultury, ale były aż nazbyt oczywiste i zdecydowanie za mało liczne, by poprawić jakość seansu. Najbardziej raziło oderwanie głównych bohaterów od rzeczywistości, tak jakby ostatnie sto lat spędzili w zamknięciu. Petyrowi można to wybaczyć, ponieważ mając osiem tysiączków na karku, nie dziwie się, że woli siedzieć w sarkofagu. Świat nie ma mu już nic do zaoferowania. Jednak młodsze wampiry, żyjąc i na bieżąco obcując z teraźniejszością, nie mają pojęcia o internecie i komórkach, ale o grillu i klubowych imprezach już tak. Najdziwniejsze jest to, że żądne inne "Dziecko Nocy", nie jest tak oderwane od rzeczywistości, jak Deacon, Viago czy Vladislav. Moim zdaniem autorzy scenariusza powinni być bardziej konsekwentni. Albo wampiry nie mają pojęcia o współczesności i są stopniową w nią wprowadzane, co skutkuje całą masą zabawnych scen, albo doskonale wiedzą, jakie korzyści niesie im XXI wiek i skupiamy się humorze generowanym przez życie codzienne czwórki współlokatorów ze zdiagnozowaną hematofagią.


Patrząc na nich zastanawiam się, czy to jest śmieszne czy już po prostu przykre.

Domyślam się, iż autorzy chcieli pokazać wszelkie niedorzeczność związane z dzisiejszym postrzeganiem wampirów, ale coś im po drodze nie wyszło. Nawet bez specjalnego zaangażowania wyłapywałam tyle dziur logicznych w fabule, że było mi aż smutno. Dlatego też dziwiłam się tym wszystkim rozpływającym się w zachwycie recenzjom krytyków. Pomyślałam sobie, no cóż krytycy jedno, ale widzowie będą wiedzieć swoja, więc jak nigdy pozwoliłam sobie poczytać opinie ludzi, którzy także mieli seans "What We Do In The Shadows" za sobą. I skóra mi ścierpła. Przecież to niesamowity film, pełen humor, polotu i wdzięku! Jak może się komukolwiek nie podobać?! Mało tego, każdy kto twierdzi inaczej, zostaje posądzany o plebejskie poczucie humoru, które zabawić może tylko odpowiednia ilość pierdów, fekaliów i wulgaryzmów. No tak, a taniec Deacona z łapaniem się za przyrodzenie i "haftowanie" krwią dalej niż można wzrokiem sięgnąć to kwintesencja dobrego smaku i inteligentnego dowcipu. Nie powiem, że sama w ogóle się nie śmiałam w trakcie seansu, ponieważ zdarzyło mi się to kilka razy, ale była to reakcja bardziej zbliżona do tego, co czuje się patrząc na kumpla idiotę, który znów robi z siebie pośmiewisko.


No co? Wychodzi na to, że mam plebejskie poczucie humoru...

Nie powiem, że film był koszmarny i nie da się go obejrzeć. Da się to zrobić, szczególnie gdy ma się pod ręką piwo lub dwa. Ponadto widziałam zdecydowanie gorsze rzeczy, ale w tym momencie mowa o produkcjach klasy C lub nawet D, a nie o "najlepszej komedii roku"! "What We Do In The Shadows", jak dla mnie, zwyczajnie ujdzie, choć głównie dlatego, że doceniam pomysł i wykonanie całości, oddające klimat dokumentu. Ja po seansie czułam się po prostu zawiedziona, ale cała masa ludzi jest nim po prostu zachwycona. Mam wrażenie, że to jedna z tych produkcji, którą się albo kocha, albo nienawidzi. Moje odczucia plasują się mniej więcej gdzieś po środku, choć z lekką przewagą odczuć negatywnych. Wy musicie sami stwierdzić, gdzie Wam bliżej. Polska premiera ma mieć miejsce 27 lutego (świat zna ten film od 19 stycznia 2014), więc już niedługo będziecie mieli okazję, by się tego dowiedzieć. Kiedy już to zrobicie, może podzielicie się swoją opinią? Zastanawiam się, czy tylko ja nie do końca rozumiem nowozelandzkie poczucie humoru, czy może jest nas więcej? Przekonajcie się sami.


... a może jednak nie?


2 komentarze:

  1. Chyba nie chcę się przekonać;) Jeszcze zaburzy mi to pięknie wykreowany obraz współczesnych wampirów z "Tylko kochankowie przeżyją", a to byłoby przykre;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym sęk, że całkiem sporej ilości osób film się podoba. Mnie niestety nie przypadł do gustu, ale masz racje, on niszczy tę piękną wizję z "Tylko kochankowie przeżyją". Jarmusch zbudował cudownie eteryczny obraz wampirów jako miłośników życia, którzy swój czas poświęcają na poznawaniu świata, samych siebie i doskonaleniu swoich umiejętności. Mimo tego, że mają do dyspozycji niemal nieskończoną ilość lat, nie marnują ich tak, jak my zwykliśmy to czynić. Wampiry z "What We Do...", w moim odczuciu są po prostu smutne i niekiedy żałosne. Miały bawić, ale eh... nadal wolę wizję Jarmuscha

      Usuń