niedziela, 1 lutego 2015

Łódzkie mądrości cz.2

Kolejny refleksyjny tydzień, tym razem spowodowany ostatnimi zajęciami na uczelni. Sama myśl, że nie spędzę już ani jednej godziny na wykładach związanych z moim kierunkiem, jest naprawdę wyzwalająca. Wybaczcie mi tym razem brak obiektywizmu, ale farmacja dała mi porządnie w kość i nie jestem do końca przekonana, czy drugi raz wybrałabym ten sam kierunek. Trochę przykrym jest fakt, że decyzję o tym, co na długi czas zdefiniuje nasze życie, musimy podejmować w momencie, kiedy tak naprawdę nic o sobie nie wiemy. Zazdroszczę ludziom, którzy już w liceum potrafili dokładnie zdefiniować swoją przyszłość i teraz są zadowoleni z tych decyzji. No cóż, nie ma sensu marudzić nad tym, czego się już nie zmieni. O ile opowiadanie o studiach sprawia, ze wylewa się ze mnie gromadzona latami gorycz, o tyle czas pomiędzy zajęciami, oczywiście ten nie przeznaczony na naukę, jest czymś, co zawsze będę miło wspominać. Człowiek żył, podejmował decyzje, popełniał błędy, dostawał nauczki, ale wszystko to sprawiło, że teraz może czuć się bardziej wartościowo. Różne czynniki zmieniają jego charakter. Nie jest to jednak szalona metamorfoza na wzór gwałtownej reakcji chemicznej. To coś bardziej przypominającego szlifowanie, wydobywanie wewnętrznego blasku. Dla mnie studia, to nie był tylko czas nauki przyszłego zawodu, ale przede wszystkim okres poznawania samej siebie, docenienia kilku rzeczy i odkrycia w sobie kilku nowych powodów do istnienia.


A może lepiej cierpliwość, bo jak dasz mi siłę, to ich wszystkich pozabijam...

Ostatnio opowiadałam Wam o życiu w międzyczasie. Jest to oczywiście cudowny sposób na realizację swoich projektów, ambitnych planów i na zachowanie choć odrobiny ze swojego życia towarzyskiego. Każdy medal ma jednak dwie strony. Żyjąc międzyczasie bardzo szybko można się wypalić, a zniechęcenie potrafi wpędzić w otępienie na długie tygodnie sprawiając, że zmarnujemy więcej czasu niż "zaoszczędziliśmy". Po bardzo intensywnym miesiącu, sama myśl, iż każdy następny będzie wyglądał podobnie, sprawia, że odpuszczamy. Rezygnujemy z tego, czego robić nie musimy, ale chcielibyśmy. Nie możemy znaleźć w sobie już tej iskry, która pchała nas do działania. Koniec. Życie w międzyczasie zabiło nas za nim zaczęliśmy z niego korzystać tak naprawdę. Dlatego też nauczyłam się delektować każdą chwilą spokoju, jaką udało mi się wykraść w ciągu dnia, i planować sobie wolne. Żebyście czasem nie myśleli, że robię wówczas coś konkretnego. Zazwyczaj zawijam się w koc z gorącą herbatą pod ręką i czytam albo oglądam zaległe seriale. W najlepsze dni siedzę mocno przytulona i chłonę bliskie ciepło jak najbardziej zachłanna pijawka na świecie. Chodzi o to, by wyznaczyć dzień, w który nie będzie się nic robić. Nie ważne, że jutro publikujesz na blogu tekst, a na obecną chwilę znasz tylko jego tytuł. Nie ważne, że trzeba uprać/posprzątać/ugotować. Nie ważne, że w tym momencie można by zrobić tysiąc innych rzeczy! Jeśli to ma być dzień NicNieRobienia, to nic nie jest ważne. Nic poza mną. Mogę wówczas posłuchać muzyki, ale tak naprawdę, rejestrując zarówno tekst jak i melodię, a nie tylko mieć świadomość dźwięków na granicy uwagi. Mogę zapatrzyć się przez okno na najpiękniejsze zachody słońca, jakie oferuje mi moje miasto. Mogę posłuchać samej siebie i zastanowić się, co jeszcze mogę zrobić by czuć się szczęśliwą.


Chwile spokoju są naprawdę cenne.

Odpoczywać jednak też trzeba umieć. Sen po męczącym dniu jest w zasadzie tylko regeneracją sił. A co ze wzmocnieniem ducha? Możecie twierdzić, że nie macie czasu na NicNieRobiebie, ponieważ musicie zrobić tyle rzeczy. Pytam się, dlaczego "musicie"? Czy stoi nad Wami człowiek, który Was wybatoży za nieumyte naczynia? Czy to on każe Wam spędzać urlop na remoncie? A może zwyczajnie boicie się ciszy? Kiedy człowiek zatrzyma się na chwilę i żaden z zewnętrznych czynników nie rozprasza jego uwagi, może zajrzeć w głąb siebie, posłuchać, co mu w duszy gra. Problem w tym, że nie zawsze może mu się to spodobać. Może unikamy odpoczynku z irracjonalnego lęku przed poznaniem siebie, ponieważ wówczas możemy odkryć, iż wcale nie znajdujemy się w miejscu, w którym chcielibyśmy być, że nie mamy nic poza rzeczami, które "musimy" robić... Studia nauczyły mnie, że warto zaryzykować i zatrzymać się na chwilę. W pozornym szumie istnienia wsłuchać się w siebie. NicNieRobienie pozwala usunąć wszystko, co zagłusza głos duszy, pozwala choć przez chwilę skupić się na czymś równie ważnym. A na czym, to już sami dobrze wiecie. Posłuchajcie siebie!


Kiedy ostatni raz słuchaliście muzyki tak naprawdę, mając świadomość każdego słowa i dźwięku brzmiącego w piosence?

Jestem kobietą wielu emocji i to, wbrew swego miana, nie zawsze tych chłodnych i skutych lodem opanowania. Możliwe, iż niekiedy zbyt często daję się im ponosić, szczególnie w sytuacjach gdy, dla własnego dobra, powinnam zachować spokój. Jednak zdaję sobie sprawę z tego, że mimo ulegania pewnym niepokojom, jestem bardziej zrównoważona niż kiedyś. Znalazłam swoje wyciszenie, może jeszcze nie tak pełne jakbym chciała, ale bez wątpienia jestem na dobrej drodze ku temu. Tak właściwie nie bardzo nawet wiem, kiedy się to stało. Zakładam, iż suma zmian jakie wprowadziłam w swoim życiu dała to, czego nie potrafiły zapewnić inne środki. Przyjemnym odkryciem okazało się znalezienie w sobie cichego, logicznego głosu spokojnie tłumaczącego sprawy, w trakcie nawet największych żałości, w jakie czasem zdarza mi się popadać. Jest przy tym na tyle silny, by trzymać mnie w całości, kiedy mam ochotę rozpaść się na kawałki. Jak dla mnie to idealny zalążek opanowania, o którym zawsze marzyłam. Czasami jednak, zamiast tłumić emocje, nauczyłam się je kierować na inne, bardziej pożyteczne tory. Gniew można rozchodzić, frustracje wyszorować wraz z naczyniami, a furie wysprzątać razem z całym mieszkaniem. Moim zdaniem lepsze to niż wyładować się na Bogu ducha winnych współlokatorach, choć tak po prawdzie, to zupełnie niewinni to oni nie są. Choć studia nie należały do cudownie bezstresowego okresu to jednak pozwoliły mi zapoczątkować zmiany, które w przyszłości mogą zaowocować upragnionym przeze mnie stoicyzmem.


O zagubionych chwilach spokoju było ciut wcześniej, ale grafika i tak dobra.

Trochę to zaskakujące, jak wiele nauczyłam się o ciszy i spokoju, w trakcie studiów raczej nieobfitujących w chwile pełne relaksu. Może to własnie ich brak sprawił, że zaczęłam je cenić, a może tylko moja wewnętrzna potrzeba duchowego ładu stała się bardziej wyraźna? Co by to nie było, cieszę się, że na mnie wpłynęło. Dużo przyjemniej jest być sobą, kiedy można być z siebie zadowolonym, a od spokoju do zadowolenia już całkiem niedaleka droga.

**********
A tak na marginesie
Muszę przyznać, iż jestem pod niemałym wrażeniem statystyk poprzednich "Łódzkich mądrości". Jakby tego było mało, sprowokowały Was do przeglądania moich starszych postów, zalegających odmęty archiwum. Naprawdę nie mam pojęcia, co powiedzieć. Na usta ciśnie mi się zwyczajne i mało słowiańskie "Wow!" na zmianę z bardziej cenzuralnymi cytatami Ferdynanda K. Co było tego przyczyną? Zgrabna mordka pieseła tak zacnie oddającego kwintesencję studiów? Chwytliwy tytuł wpadający w oko i zachęcający do czytania? Czy też sam temat poruszył Was do głębi, przez co czując podskórną bliskość z autorką, postanowiliście poświęcić chwilę temu, co miała do przekazania? Cokolwiek by to nie było zadziałało dobrze, a w każdym razie na tyle mocno, by także i mnie zmotywować do przyspieszenia publikacji drugiej części tekstu. Mam nadzieję, że Wam się podoba. Do przeczytania!