czwartek, 26 lutego 2015

Misja prawie niemożliwa, czyli Pingwiny na dużym ekranie

Pierwszym, co utrwala się w pamięci podczas oglądania filmu jest zazwyczaj jego główny bohater. Właściwie to jakże mogłoby być inaczej. Jenak raz na jakiś czas twórcom różnego rodzaju produkcji, udaje się stworzyć na tyle niesamowite i wyraziste postacie drugoplanowe, że swoją późniejszą popularnością znacznie przewyższają protagonistów. Za przykład mogą tu posłużyć chociażby Timon i Pumba z "Króla Lwa", którzy doczekali się własnego serialu animowanego, gdzie Simba występował jedynie gościnnie w pojedynczych odcinkach. To samo przydarzyło się najbardziej uroczym i zabójczo skutecznym komandosom z "Madagaskaru". Mimo iż wszystkie części o przygodach zwierzaków z zoo w Central Parku są raczej średnimi animacjami, to Skipper, Kowalski, Rico i Szeregowy zawładnęli sercami nie tylko młodszych widzów. W 2008 roku studio Dream Works wypuściło serial "Pingwiny z Madagaskaru", który okazał się być na tyle popularny, że producenci postanowili wypuścić pełnometrażowy film o tym samym tytule. Choć światowa premiera miała miejsce 8 listopada zeszłego roku, w polskich kinach pojawił się dopiero pod koniec stycznia. Korzystając z okazji, że moje ulubione "Killer Pingwin Komando" znalazło się na srebrnym ekranie i ja postanowiłam wykosztować się na bilet by je zobaczyć.


Killer Pingwin Komando musi się spodziewać niespodziewanego.

Osobiście uważam się za sporą fankę Pingwinów. Pierwsze dwa sezony obejrzałam na wyrywki kilkanaście razy (trzeci, w moim mniemaniu nieco słabszy, tylko raz). Doszło nawet do tego, iż na trzech konwentach prowadziłam konkursy wiedzy o nich, zaginając uczestników szalonymi pytaniami wziętymi ze stopklatek (choć i oni zaskakiwali mnie wiedzą prosto z Wikipedii). Biorąc chociażby to pod uwagę, po prostu musiałam obejrzeć pełnometrażową wresję. O Kowalskim, Rico, Skipperze i Szeregowym wiem naprawdę dużo i chyba to sprawiło mi największy problem w odbiorze filmu. Dostaliśmy lekką, przyjemną i bardzo mało wymagającą fabułę, ale zupełnie oderwaną od tego, co znamy z serialu. Całość zaczyna się uroczą retrospekcją, która pokazuje nam naszych komandosów jako małe, słodkie pingwinki, dopiero wkraczające w świat akcji i wybuchów rodem z produkcji Michela Bay'a. Potem poznajemy genialnego, ale informatycznie nieporadnego złego naukowca o najzwyczajniejszym imieniu na świecie oraz konkurencyjny zespół komandosów z tajnej organizacji, która zaopatruje ich w najnowsze zdobycze techniki. Cel dla takiej drużyny może być tylko jeden - ocalić (lub zgładzić) wszystkie pingwiny świata. Historia skupia się na przyjaźni i udowodnieniu, że każdy, nawet pozornie najsłabszy członek ekipy, może być bohaterem. Na seansie było wesoło i całkiem przyjemnie, jednak nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czegoś mu brakowało.


Pozornie małe, puszyste słodziaki, ale ich oczach drzemie niebezpieczny potencjał.

Po pierwsze, nie potrafiłam zdecydować, czy film należy wpasować czasowo przed czy po serialu, jednak jakbym nie próbowała zgrać chronologii, pojawiały się olbrzymie, logiczne dziury. Skoro pingwiny znały się nieprzerwanie od dziesięciu lat, to kiedy Skipper został ogłoszony w Danii wrogiem publicznym numer jeden i walczył z Hansem? Albo co w takim wypadku z Manfredim i Johnsonem, do których losów ciągle się odwoływał? Jeśli Szeregowy został wychowany przez Szefa, Rico i Kowalskiego, to kim był dla niego wujek Nigel? Czy kochliwy Kowalski zapomniał nagle o swojej wielkiej miłości - delfinicy Doris? Dlaczego pingwin, który potrafił wynaleźć promień niewidzialności, wehikuł czasu i żyjącą galaretkę, nagle zgłupiał na widok gadżetów "Wiatru Północy"? I Czemu Rico nagle przestał wszystko wysadzać? Zdaje sobie sprawę, że połowa z tych rzeczy, dla kogoś kto nie oglądał tak zapamiętale serialu jak ja, może nie mieć znaczenia. Gdybym nie znała tych wszystkich informacji, mogłabym się bawić dużo lepiej, jednak nieco przykrym jest fakt, że niemal 150 odcinków ich historii zostało zupełnie pominiętych, jakby nigdy nie istniały. 


Pod wieloma względami serial był dużo lepszy od filmu.

Film był jak najbardziej pogodny i zabawny w ten dobry, pingwini sposób, ale niektórym dowcipom brakowało polotu. Nie wszystkim, broń Boże, przyznaję, że zdarzyło mi się popłakać ze śmiechu, ale zdecydowanie mniej razy, niż się spodziewałam. Miałam wrażenie, iż zazwyczaj świetni polscy dubbingowcy i tłumacze, potraktowali tę produkcję mocno po macoszemu. Poza tym ci mali komandosi wydawali mi się mniej niesamowici, niż ich wersje zaprezentowani w serialu, czy choćby grające we wszystkich "Madagaskarach". Może miało to spowodować wzmocnienie kontrastu między nimi, a agentami "Wiatru Północy", ale u mnie wywołało tylko grymas zawodu. Przecież to TE Pingwiny!!! One mogą wszystko! Od strony wizualnej jest to produkcja pod każdym względem szczegółowa i zachwycająca, jednak nie wykorzystująca w pełni potencjału fabularnego, jaki niosły ze sobą "Pingwiny z Madagaskaru" w wersji telewizyjnej.


Konkurencyjna ekipa, której również nie można odmówić uroczości. Foczka górą!

Idąc na seans spodziewałam się czegoś niesamowitego, projekcji, która dosłownie zwali mnie z nóg i sprawi, że będę chciała oglądać ją ciągle na nowo. Dostałam lekką bajkę dla dzieci, nakręconą bardzo zachowawczo. Nie żałuję pieniędzy wydanych na bilet, ponieważ całkiem nieźle spędziłam te półtorej godziny, ale ta produkcja nie należy do tych, na długo zapadających w pamięć. Na mój odbiór i osąd bez wątpienia wpłynął fakt, że doskonale znałam serial i gdyby nie to, mogłabym myśleć o nim nieco bardziej pozytywnie niż "Nie było źle". Na swoje usprawiedliwienie proszę Was tylko o zastanowienie się nad faktem, ile osób poszło na ten film, nie mając pojęcia kim są Pingwiny z Madagaskaru? Nie wiem jak Wam, ale mnie wychodzi jakaś śmiesznie mała liczba. A jakie jest Wasze zdanie? Może podzielicie się nim w komentarzach?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz