poniedziałek, 23 marca 2015

Zabójcza literatura, czyli jak przetrwać w "Mieście śniących książek"

Czy książki mogą zabić? Fizycznie skrzywdzić czytelnika? Oczywiście, jeśli są odpowiednio ciężkie i jest ich akurat tyle, by przysypać człowieka w całości. Ponadto cios lekturą z właściwie przyłożoną siłą również może okazać się śmiertelny, tym bardziej gdy takowa posiada twardą okładkę i metalowe okucia. Zastanawiając się głębiej, możemy zaliczyć do tego grona także białe kruki - woluminy tak rzadkie i cenne, iż same z siebie generują potencjalnych sprawców zgonów ich właścicieli. Ale żeby książka sama zabijała? Miłośnicy literatury bezwzględnie przypomną mi "Imię Róży" Umberto Eco, gdzie jedno, stare tomiszcze miało strony nasączone trucizną. Natomiast fani Harry'ego Pottera powiedzą o "Potwornej księdze potworów",  która również do najłagodniejszych nie należała. Zaczyna być coraz lepiej, prawda? A teraz wyobraźmy sobie, że podobnych tomów są setki, tysiące, a może nawet miliony. Poukładane w niekończącym się labiryncie regałów, tylko czekają na kogoś, kto odważy się po nie sięgnąć. Wśród nich są woluminy tak cenne, że zapewniłyby życie w przepychu dla kilku pokoleń oraz sprowadzające tak wielkie niebezpieczeństwo, przy którym śmierć zdaje się wytchnieniem. Te, i wiele innych rzeczy, można znaleźć w podziemiach ciągnących się pod Księgogrodem.


Ponieważ są książki i są KSIAŻKI!

Hildegunst Rzeźbiarz Mitów, rodowity mieszkaniec Twierdzy Smoków, wyrusza w podróż, by spełnić ostatnią wolę swojego zmarłego ojca poetyckiego i odnaleźć najlepszego poetę na świecie. Nie wie jak wygląda, ani nie zna jego imienia. Dysponuje jedynie krótkim rękopisem autorstwa tej tajemniczej istoty i mętną wskazówką odnośnie jej miejsca pobytu. Bo gdzież indziej można szukać zaginionego pisarza jak nie w Księgogrodzie - Mekkce wszystkich literatów, księgarzy, bibliotekarzy, drukarzy, antykwariuszy i introligatorów całej Camonii. Miejsca, gdzie tworzą się wielkie kariery i umierają sławy! Miasta absolutnie i pod każdym względem podporządkowanego jedynie książkom. Młodzieńczy zapał nie pozwala dostrzec Hildegunstowi, iż jest to misja niemal tak niemożliwa, że nawet sam Tom Criuse mógłby jej nie wykonać. Rzeźbiarz Mitów nie zamierza się poddawać, gdyż ma w tym także swój cel. Tylko w ten sposób może dowiedzieć się jak zostać naprawdę wspaniałym pisarzem, wyróżniającym się na tle wszystkich tworzących Twierdzosmoczan i nie tylko. Z niemal dziecięcą naiwnością wplątuje się w intrygę zagrażającą całej literaturze Camonii i ląduje niekończących się labiryntach ciągnących się pod Księgogrodem. Tam, w chwilach wolnych od walki o życie, uczy się o pisaniu więcej, niż przez swoje 77 lat młodości i jest na dobrej drodze do osiągnięcia mistycznego orma.


Hildegunst Rzeźbiarz Mitów w swej smoczej osobie.

To czytający wybiera książkę, czy książka czytającego? Zwykle staram się nie popadać w tego typu rozważania, twierdząc, iż lektury dobieram dzięki swojej intuicji i literackiemu obeznaniu, jednak zbiegi okoliczności jakie doprowadziły mnie do "Miasta śniących książek" Waltera Moersa, aż proszą się o weryfikacje. Bo jakie jest prawdopodobieństwo, że smokolubny bibliofil z pisarskimi aspiracjami, nie mając o tym pojęcia, dopadnie powieść, w której głównym bohaterem jest początkujący smok-pisarz i cały nieprzebrany księgozbiór camońskiej literatury? Powiedzieć, że to lektura specjalnie dla mnie, byłoby dużym niedopowiedzeniem. Już od pierwszych stron czułam na plecach dreszcz przeczucia, że będzie to niezapomniana lektura i nie pomyliłam się. 


Tak przy okazji niebezpiecznych książek.

Walter Moers od początku sugeruje, iż jest tylko skromnym tłumaczem, a właściwym autorem jest właśnie Rzeźbiarz Mitów i ty samym opisuje on własne przeżycia. Trzeba przyznać, przygody miał nietuzinkowe. Jednak najbardziej niesamowite jest samo miasto, którego cała infrastruktura opiera się wyłącznie na literaturze. Nawet potrawy w restauracjach mają nazwy kojarzące się z szeroko pojętym książko-tworzeniem. Do tego miejsca wyrywają się serca wszystkich bibliofilii i tak własnie musi wyglądać książkowe niebo i piekło za razem. Miłośnikom mocnych wrażeń sugeruję zejść do jego podziemi, gdzie przez setki lat wykształciła specyficzna i bardzo niebezpieczna fauna i flora, a schodząc coraz niżej, w głąb prastarych labiryntów, odkrywa się sekrety o jakim nie śniło się współczesnym filozofom. Autor rzuca nas w świat, w jakim zarówno chcielibyśmy się znaleźć, jak i za nic nie pragnęlibyśmy przebywać. Czytając, miałam wrażenie, że nie jestem tylko pobieżnym obserwatorem, ale i uczestnikiem opisanych wydarzeń. Czułam wszystkie emocje Hildegunsta, choć akurat dla mnie mogło być to łatwiejsze, gdyż od początku mocno się z nim utożsamiałam. Na dodatek pisarz bawi się z nami, przemycając klasyków "naszej" literatury. Jeśli nazwiska czołowych camońskich twórców brzmią dla Was dziwnie znajomo, to spróbujcie poprzestawiać w nich literki. Będziecie zaskoczeni. Doskonale zdaję sobie sprawę, że część humoru i gierek słownych przepadła wraz z tłumaczeniem i raczej nie będzie mi dane zapoznanie się z oryginałem (niemiecki być trudna język), ale należy oddać wielki szacunek pani Katarzynie Benie, za tytaniczną pracę jaką włożyła w przekład. Za to powinny być jakieś nagrody.



Labirynt pełen książek... i niebezpieczeństwa.

To książka, przy której się śmieje i płacze. To powieść, której nie można tak po prostu przestać zgłębiać, tak zwyczajnie odłożyć na półkę. To dzieło, obok którego nie można przejść obojętnie. Tę publikację po prostu trzeba przeczytać. Najlepiej kilka razy. Za pierwszym emocje związane z fabułą są zbyt duże, by tak naprawdę docenić subtelne poczucie humoru autora i wszystkie smaczki, jakimi nas raczy. A wiecie, co w tym wszystkim jest najlepsze? Istnieje ciąg dalszy przygód Hildegunsta pt.: "Labirynt Śniących Książek" i już nie mogę się doczekać, kiedy dostanę go w swoje ręce.

**********
A tak na marginesie
Z pełną świadomością dołączam tę pozycję do mojego wyzwania czytelniczego pod punktem "Nie ma w niej ludzi". Otóż została w niej opisana cała masa różnych ras, ale kogoś nazwanego bezpośredni "człowiekiem" tam nie spotkałam. Jedna z postaci kiedyś nim była, lecz miało to miejsce na długo przed czasem właściwym fabuły, więc moim skromnym zdaniem zwyczajnie się nie liczy. Są książki i jest smok! Wystarczy.


6 komentarzy:

  1. Był też jeden taki zeszyt, który w nieodpowiednich rękach bywał bardzo niebezpieczny... i dziennik z Harry'ego Pottera.

    To już druga szalenie przekonująca recenzja i na pewno prędzej czy później sama sięgnę po "Miasto..." Szkoda faktycznie, że oryginał jest po niemiecku.


    Powodzenia z wyzwaniem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak! Ja sama koniecznie muszę dopaść "Labirynt..." i liczę na utrzymanie poziomu. Swoją drogą coraz bardziej przekonuję się do prozy niemieckich autorów.

      Co do wyzwania główny problem polega na tym, że czytam książki szybciej niż piszę ich recenzje :P ale zamierzam to nadgonić w najbliższym czasie :)

      Usuń
  2. Zazdroszczę ludziom, którzy dobrze znają jakiś język obcy i mogą się w pełni cieszyć stylem takich ksiązek...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda. Jakby tego było mało, pewnej dozy humoru zwyczajnie nie da się przetłumaczyć, ponieważ ważny jest kontekst społecznościowy. Tak, jakbyśmy próbowali wytłumaczyć Francuzom, Węgrom czy Kanadyjczykom dowcipy o Ślązakach czy Wąchocku

      Usuń
  3. Książki i smok? No tak, większej zachęty chyba nie potrzeba;P A tak poważnie, to książkę od dawna mam na liście "chcę przeczytać". Tylko jakoś nie mogę jej dostać w swoje ręce;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie samej wpadła w ręce przez czysty przypadek, zrządzenie losu, w które zgoła nie chciałam bardzo wierzyć :P

      Usuń